Biirdie
Morning Kills The Dark
[Pop Up Records; 15 marca 2005]
Wykonawcy z kalifornijskim rodowodem odczuwają na sobie jakieś piętno lokalnego, fenomenalnego brzmienia stworzonego prawie 40 lat temu przez jeden z najważniejszych zespołów w historii muzyki – The Beach Boys. Pozostaje jedynie pytanie, czy będą potrafili coś z tym zrobić, czy raczej pozostanie to dla nich niewygodnym „bagażem”. W zeszłym roku Dios raczej nie udało się odnaleźć w tej specyficznej melodyjności, w tym roku Biirdie jak najbardziej szansę wykorzystało.
Amerykańskie trio nie jest grupą genialnych muzyków i kompozytorów (może z wyjątkiem lidera grupy Jareda Flamma). Czytając o powstaniu Biirdie można mieć wrażenie, że wszystko było dziełem przypadku. Płytę także nagrywali trochę po amatorsku, w różnych miejscach i czasie. Efekt jednak zaskoczył chyba i ich samych. „Morning Kills The Dark” to zaledwie dziesięć prostych, lekkich, popowych piosenek opowiadających o życiu trójki przyjaciół. W dodatku momentami banalnych, niezbyt nowatorskich w kwestii brzmienia. Co zatem jest w Biirdie takiego wyjątkowego? Ich muzyka ma w sobie coś metafizycznego. Utwory z „Morning Kills The Dark” posiadają magię charakterystyczną dla kompozycji Wilco, melodyjność Yo La Tengo i leniwy, rozmarzony (ale bynajmniej nie archaiczny!) klimat kalifornijskiego brzmienia.
Debiutancki krążek Biirdie to raczej płyta pełna delikatnych smaczków niż wielkich uniesień. Obok kompozycji poprawnych, stylistycznie nienagannych, emocjonalnie niewyszukanych, utrzymanych w stylistyce lo-fi (opener „Open Letter To Jenny” czy „California Is Waiting”) na „Morning Kills The Dark” znajdują się także utwory po prostu niezwykłe. Wydawać by się mogło, że o kompozycji, która trwa około 6 minut, można by powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest przebojowa. W przypadku „You’ve Got Darkness” ta teoria jest jak najbardziej fałszywa. Pełna wibrujących dźwięków, chwytliwych motywów, nagłych zmian tempa i rozbudowana w partiach wokalnych (ze świetnym, wpadającym w ucho tekstem) piosenka potrafi przykuć uwagę przez cały czas jej trwania i pozostać w pamięci na długi czas. Biirdie łamią też stereotyp dotyczący nastrojowych ballad o miłości. Mimo prostego (autobiograficznego) przekazu „Kala Lynne” dzięki swojej nieschematycznej konstrukcji oraz fenomenalnego współgrania wokali Jareda Flamma i jego koleżanki z zespołu Kali piosenka nabiera zwiewnej delikatności i staje się po prostu piękna. Zresztą nastrojowe, kameralne utwory wychodzą Biirdie bardzo dobrze, czego dowodem poza kawałkiem „Kala Lynne” jest jeszcze „To Know That You Need Me”.
Zespół z Kalifornii na swoim debiutanckim krążku tak naprawdę tylko jeden raz nawiązuje w ewidentny sposób do swoich geograficzno-muzycznych korzeni. „The Other Side Of Sunset” broni się przede wszystkim dzięki interesującym detalom (np. chórek na drugim planie, szczerość i autentyczność tekstu), ale nie jest utworem wybitnym. Mimo to od pierwszej do ostatniej minuty czasu trwania „Morning Kills The Dark” czuje się melodyjność przesiąkniętą kalifornijskim słońcem. Można zarzucić debiutowi Biirdie, że to zbiór sentymentalnych, banalnych piosenek, że podobnych stylistycznie płyt było, jest i będzie jeszcze pełno. Trudno. Jaredowi, Kali i Richardowi (jak i mnie) pozostaje jedynie liczyć na wrażliwość każdego słuchacza, który po tą płytę sięgnie. Tylko i aż tyle.