Mylo
Destroy Rock & Roll
[Breast Fed; 24 maja 2004]
Jeśli ktoś się mnie kiedyś zapyta, co to jest muzyka house, odpowiem, że czymś co zdarzyło się pomiędzy dwoma albumami Daft Punk. Wydany w 1996, parkietowy killer „Homework” w szybkim czasie stał się niezbędnikiem każdego DJ-a, automatycznie tworząc kanon gatunku. Pięć lat i stu dwudziestu wykonawców jednego przeboju później, przyszedł czas na drugi album Francuzów. Nieoczekiwanie świetny „Discovery” zastał towarzystwo rozpaczliwie jedzące swój ogon, zręcznie zgarniając resztki z house’owego stołu. To nie jednak artystyczna niemoc nurtu, lecz czyhający za rogiem chłopcy z gitarami doprowadzili do jego ostatecznej śmierci. Eksplozja nowej fali rocka zmiotła z powierzchni ziemi nadmuchany kult DJ-a, a cała szeroko rozumiana kultura z nią związana stała się skansenem. Innymi słowy, mamy rok 2004. Dance music is dead.
Kiedy w pierwszej połowie roku, w wielu miejscach Londynu pojawiło się wymalowane na murach, stylizowane na „Xtrmntra” hasło „Destroy Rock & Roll”, ostatnią rzeczą, z którą można było skojarzyć slogan był album producenta muzyki tanecznej. No właśnie. Kto by się spodziewał, że „Destroy Rock & Roll” to nie tylko zapowiedź partyzanckiej wojny o linię frontu, lecz także kapitalny, imprezowy, odkurzający nieco zapomniane wibracje album. Jego autor, ukrywający się pod pseudonimem Mylo, 25-letni Szkot Myles MacInnes próbuje tym samym rewitalizować muzykę taneczną. Czy mu się uda? Na czas trwania albumu na pewno.
Podstawową zaletą „Destroy Rock & Roll” jest jego różnorodność. „Valley Of The Dolls” to powolna, wyluzowana wariacja w temacie Royksopp, a „Sunworshipper” snuje się spokojniej niż utwory Zero7. Po pościelowym wstępie przychodzi czas na przebudzenie. Subtelne electro „Muscle Cars” może przywodzić na myśl Etienne De Crecy, zaś „Drop The Pressure” korzysta z lat osiemdziesiątych równie zgrabnie, co Les Rhytmes Digitales. Ale jak mawiają na imprezach, prawdziwa zabawa zaczyna się dopiero po czwartej. Ukryty pod piątką „In My Arms” to najlepsza porcja house od czasów „Discovery”. Później jest jeszcze lepiej: „Rikki” bije na głowę niejeden utwór Basement Jaxx. Co zaś najlepsze, oprócz wyliczanki w utworze tytułowym (czy nie widzicie analogii z „Teachers” z debiutu Daft Punk?) i deklamacji w „Sunworshipper”, Mylo pozbawia nas irytujących dla tego gatunku partii wokalnych. Wokalizy samplowane są w sposób niepozbawiający kompozycji tanecznego groove. Pojawiające się tu i ówdzie kiczowate zagrywki klawiszowe („Guilty Of Love” jest tak podniosły, że aż śmieszny) oraz nowofalowe pejzaże dodatkowo pogłębiają wrażenie czasowej dezorientacji. Powiedzcie, z którego roku jest właściwie „Destroy Rock & Roll”? 2004? 1996? 1985?
Jaskółka odrodzenia nurtu? Wiosny jeszcze nie widać. A nawet jeśli, to nie dorówna ona poprzedniej. Zresztą, co mnie to obchodzi. Kończę ten tekst i idę tańczyć.