Biffy Clyro
Infinity Land
[Beggars Banquet; 4 października 2004]
W zeszłym roku zastanawiałem się, jak takie niepozorne trio jak Muse znalazło złoty środek pomiędzy swoją koncepcją chaosu, ołowianymi riffami, a epickim rozmachem, nie tracąc jednocześnie z oczu najważniejszej rzeczy: melodii. Nie odsłoniwszy wszystkich kart na debiucie, Bellamy i koledzy zaskakiwali nas z albumu na album, w zdecydowany sposób wyróżniając się spośród współczesnych im „zespołów jednej płyty”. W tym roku zastanawiam się, w jaki sposób to, nad czym Muse pracują od 1999, Biffy Clyro zrobili w trzy lata, co roku wypuszczając nowy album? Jak to się dzieje, że każdy z nich jest dowodem ewolucji zespołu, nie schodząc przy tym poniżej wyśrubowanego poziomu? Wydany zaledwie 12 miesięcy po kapitalnym „Vertigo Of Bliss”, „Infinity Land” uwydatnia dystans dzielący Biffy od innych ciężko grających wyspiarskich zespołów.
Na pierwszy rzut ucha „Infinity Land” zdaje się eksplorować te same rejony muzyczne, co jego poprzednik. To w dalszym ciągu mistrzowska współpraca sekcji rytmicznej braci Johnston z wirtuozerskimi popisami wiosła Simona Neila. Ograniczono tu odrobinę efekciarstwo znane choćby z „Toys Toys Toys...”, zniknęły smyczkowe aranżacje, nie ma aż tak oczywistych przebojów jak „Questions And Answers”. Zwiększenie kontrastów „cicho-głośno, wolno-szybko” zaowocowało jeszcze większą nieprzewidywalnością kompozycji. Większość utworów lubi rozpędzać się/ zwalniać/ skręcać/ zawracać/ cofać, zręcznie umykając schematowi zwrotka-refren. Zabawa skrajnościami stała się znakiem rozpoznawczym Biffy Clyro, zmuszając słuchacza do rozplątywania kolejnych muzycznych supłów..
Czy można sobie wyobrazić lepsze rozpoczęcie niż „Glitter And Trauma”? Minuta jakiegoś pseudo-electro powoli przechodząca w główny motyw utworu, zsynchronizowane wejście perkusji i .... przyładowanie. Oto lekcja jak powinien zaczynać się każdy rockowy album. Pragnę jednak zaznaczyć, że określenie „rockowy” nie do końca opisuje możliwości „Infinity Land”. Choć miejscami Simon zdziera gardło w sposób mogący zdezorientować niejednego fana Keane, to nie hałas, lecz skłonności muzyków do kombinowania decydują o jakości płyty. Niezależnie od tego, czy jest to queens-of-the-smashing-pumpkins’owy „Got Wrong”, czy kakofoniczny „There’s No Such Thing As A Jaggy Snake”, diabeł tkwi w szczegółach.
Nad tym wszystkim góruje melodia. Skrzętnie ukryta pomiędzy gitarowymi sztuczkami potwierdza kompozytorski talent trójki Szkotów. Pogodny, przywołujący Jimmy Eat World „Only One Word Comes To Mind” byłby ich największym hitem, gdyby nie brutalny, dysonansowy finish. „Wave Upon Wave Upon Wave”, po przejściu przez wszystkie rytmiczne zawijasy, na wysokości czwartej minuty serwuje nam fantastyczny refren, z chóralnym Do you believe in magic?. Kapitalnie przeciągany, dwuakordowy, złamany dobrych parę razy „Some Kind Of Wizard” w efekcie okazuje się być jednym z najbardziej przebojowych fragmentów płyty. Jak oni to robią? Nie mam pojęcia.
Biffy Clyro są dowodem na to, że nie trzeba być na pierwszych stronach gazet, by wydawać kolejne albumy. Żyją w świecie, gdzie fanów zdobywa się przez kolejne trasy koncertowe, teledyski kręci za parę funtów, a sprzęt grający pożycza. Być może muzyka to dla nich więcej niż hobby? Zaraz, skąd ja to znam...