The Weeknd
After Hours
[X♥O; 20 marca 2020]
Kurz wzniesiony w powietrze przez premierę „After Hours” opadł już jakiś czas temu, ale skoro Abel wciąż wrzuca do internetu teledyski zasilające uniwersum wykreowane na potrzeby tego albumu, nie jest jeszcze za późno, aby o nim napisać. A jest o czym pisać, bo – niezależnie od tego, jaką formę akurat prezentował – The Weeknd przez praktycznie całą dekadę piastował w muzyce popularnej stanowisko prominentne. Jest jedną z czołowych postaci definiujących mainstream ostatnich lat, a jego autorska, chłodna, mroczna wariacja R&B stała się ścieżką dźwiękową do burzliwych losów milionów młodych ludzi: ich miłosnych uniesień, eksperymentów z substancjami, problemów i zabaw.
Kanadyjskiemu wokaliście udało się zdobyć rzesze wiernych fanów, odnieść ogromny sukces komercyjny, a przy tym na każdym albumie prezentować określony poziom. Co prawda z tym ostatnim bywało różnie, ale zawsze można było liczyć na jakąś ilość ekscytującego materiału. Dodajmy do tego fakt, że ostatni długograj The Weeknd, „Starboy”, został wydany 4 lata temu, obiecujące single z intrygującymi, naszpikowanymi odniesieniami do kinematografii teledyskami i otrzymamy równanie, z którego jasno wynika, że nadejście „After Hours” musiało być dużym wydarzeniem. I choć sam nie będąc nigdy największym fanem Abla, nie przebierałem niecierpliwie nogami w oczekiwaniu na premierę płyty, już po pierwszym odsłuchu momentalnie zostałem kupiony – od „House of Balloons” w 2011 The Weeknd nie wydał nic bardziej konsekwentnego jakościowo.
Nazwany w hołdzie dla filmu Martina Scorsese album jest dziełem przemyślanym, rozbudowanym i żywym. Wspomniałem już o uniwersum – Tesfaye, będąc od dawna filmowym geekiem, zaopatrzył muzykę w spójne, łączące się w jedną historię teledyski, które wzajemnie uzupełniają się z piosenkami, orbitując oczywiście wokół nawiązania do „After Hours” autorstwa wspomnianego Scorsese. Paul – główny bohater filmu – spędza wyjątkowo niefortunną noc, po kolei wpadając w nowe kłopoty. Podobnie dzieje się z mężczyzną w czerwonym garniturze: postacią graną w teledyskach przez Abla. Jego brawurowe działania rezonują wyraźnie z życiem artysty i tym samym z treścią płyty. „After Hours” jest dziełem dobitnie wsobnym, stanowiącym pewne rozliczenie z przeszłością. Na „Snowchild” Abel śpiewa o trudnej, nacechowanej bólem i niełatwymi warunkami młodości (I used to pray when I was sixteen/If I didn't make it, then I'd probably make my wrist bleed (...) Ni***s had no homes, we were living in the dead streets), na „Faith” np. wspomina mroczny okres, kiedy w Vegas został aresztowany za uderzenie policjanta (I lost my faith/I'm losing my religion every day (...) I ended up in the back of a flashing car/With the city shining on my face/The lights are blinding me again). Wydźwięk tego albumu różni się od jego pozostałych nagrań: wydaje się dojrzalszy (Ablowi stuknęła niedawno trzydziestka) i chociaż mamy tu też typowy, zarówno tekstowo, jak i brzmieniowo, kawałek The Weeknd w postaci „Heartless”, to jednak otrzymaliśmy materiał znacznie odważniejszy i bardziej poszukujący, co słychać zwłaszcza w instrumentalach.
Tesfaye, wespół z wieloletnimi współpracownikami – Illangelo, DaHealą, a także różnymi tuzami przemysłu muzycznego, od Max Martina, przez Metro Boomina, aż do Kevina Parkera i Daniela Lopatina, zadbał o wybitnie niejednorodny materiał, zapewniający „After Hours” maksimum różnorodności. W końcu czego tu nie ma? Oprócz, naturalnie, R&B, są chłodne, hipnotyzujące 2-stepy i garaże na „Too Late” i (świetnym) „Hardest To Love”, jest senne, ambientalne „Alone Again” z wokalami inspirowanymi Cocteau Twins, trapowa rytmika i luksus na „Heartless”, „Save Your Tears” brzmiące nieco jak MGMT. Są nawet lata osiemdziesiąte na dwóch rewelacyjnych piosenkach: „Blinding Lights” i „In Your Eyes”. Jestem już trochę znudzony 80s nostalgią, ale te dwa bengery trafiły prosto w moje serducho i niejedną chwilę spędziłem ochoczo gibiąc się wraz z nimi. Produkcja jest soczysta, bogata i elegancka, a chyba jedyne zarzuty jakie do niej mam, kieruję do Parkera i Lopatina. Do pierwszego, ponieważ, mimo swojego talentu, zrobił z „Repeat After Me” coś na kształt mało angażującego odrzutu z „Currents”, a do drugiego, bo na moje ucho, zbyt zachowawczo podszedł do przygotowania charakterystycznych, OPN-owskich, elektronicznych przelotów – nie obraziłbym się za jakiś konkretniej wykręcony wygrzew.
Muzycznie mamy więc do czynienia z pstrokatą mozaiką, spojoną przez standardowo piękny i poruszający głos Kanadyjczyka. Oczywiście, nie jest to żadna radykalna transgresja, ani niespotykane przesuwanie granic R&B/popu, ale na inkorporowanie różnych gatunków do tak mocno nastawionych na sprzedaż i popularność albumów zawsze będę patrzył przychylnym okiem z przyjaznym uśmiechem. Zresztą, jakby się nad tym zastanowić, to niejednoznaczność brzmieniowa zgrabnie podkreśla to, o czym Abel śpiewa. Lawiruje, skacze z melancholii w hedonistyczną braggę (So much pussy, it be fallin' out the pocket), z jednej strony chce uciekać z Los Angeles, które stanowi tu miejsce przeklęte, kuszące iluzorycznym szczęściem (Well this place is never what it seems/Take me out LA/This place will be the end of me), z drugiej walczy z kuszącymi nawykami (Light a blunt up with the flame/Put that cocaine on a plate/Molly with the purple rain). W animowanym klipie do „Snowchild” widzimy, jak stary The Weeknd przechodzi transformację, przybiera nową formę tylko po to, by zaraz dostrzec swojego sobowtóra – problematyczną postać znaną z reszty teledysków. „After Hours” jest próbą oczyszczenia – przejmującym portretem osoby walczącej z samą sobą. Tryna be a better man, but I’m heartless.