Phoebe Bridgers
Punisher
[Dead Oceans; 19 czerwca 2020]
Na łatki folk rock i indie folk reaguję momentami alergicznie, ale na pewno nie aż tak, by od razu spisywać na straty upychanych do tej szufladki. Oto przykładowo w sytuacji kiedy ktoś zaliczany do nurtu otwarcie przyznaje się do inspiracji Elliottem Smithem i dodatkowo, gdy dochodzą głosy, że doskonale to słychać, coś zmienia się diametralnie – przede wszystkim zjawia się pragnienie, by dokładniej to sprawdzić. I w takich to okolicznościach przed kilkoma laty pojawiła się w moim życiu Phoebe Bridgers. W 2020 roku jestem już w stanie uznać, że całkiem możliwe, iż dla niej stanę się folk-rockersem.
Phoebe Bridgers ma 25 lat, ale zdążyła już zrobić tyle, ile innym artystkom i artystom zajmuje całe muzyczne życie. Wydana w 2017 roku debiutancka płyta „Stranger in the Alps” nie okazała się jakimś spektakularnym wydarzeniem. Ot, po prostu otrzymaliśmy przyjemne piosenki, które posłuchać fajnie, ale raczej nic więcej się z tym nie wiązało. Ewentualnie uzasadnione stawało się korzystanie z tak nudnych określeń jak nadzieja czy obiecująca wokalistka. Było jednak coś, co odróżniało Bridgers od sobie podobnych: artystyczna zasada, jaką wyznaje, głosi, że jeden solowy projekt to stanowczo za mało i warto postawić na współpracę, najlepiej w kilku odmianach. Nim Bridgers wypuściła drugi solowy album, bawiła się więc w projekty Better Oblivion Community Center (wraz z Conorem Oberstem) oraz boygenius (tutaj w roli współtowarzyszek pojawiają się Julien Baker i Lucy Dacus). Współpracować chcieli z nią też m.in. Matt Berninger oraz Fiona Apple. Wszystkie te inicjatywy były co najmniej interesujące, a na pewno pozwoliły bohaterce recenzji na poszerzenie horyzontów.
„Punisher” jest lepsze od wszystkiego, w czym Phoebe Bridgers maczała do tej pory palce. Nie odkryjemy na albumie wprawdzie nieznanych terenów, ale z takimi oczekiwaniami to można sobie dać już raczej spokój. Brak innowacyjności nie zmienia bowiem w żaden sposób faktu, że słucha się tych nagrań znakomicie. Wydaje się, że gdyby artystka zdecydowała się na jakieś odważniejsze kroki, od razu utraciłaby autentyzm. Przyznaję, że określenie autentyzm w zdecydowanej większości przypadków jest po prostu terminem, który używa się, kiedy nie ma żadnych innych w zanadrzu, ale tutaj naprawdę jest on jak najbardziej na miejscu.
Phoebe Bridgers na „Punisher” nie proponuje jedynie plumkania na gitarze okraszonego rzewnymi wokalami. W warstwie muzycznej widać znaczny postęp w porównaniu do debiutu. Na siłę Bridgers nie stara się także sprawić, by piosenki wpadały w ucho. Z jednej strony chce, by było nam miło, ale wprowadza również pewne poczucie dyskomfortu; tak jakby pragnęła, aby piosenki zostały ze słuchaczami na dłużej. Jest tutaj sporo wciągającego napięcia i rozwiązań sprawiających, że cel ten staje się łatwiejszy do osiągnięcia. Udane są bardzo ucieczki od folkowości jej debiutu. Wielokrotnie artystka dorzuca coś niekoniecznie oczywistego – a to trąbki w „Kyoto”, smyczki w „Chinese Satellite” i „Savior Complex”, a to proponuje klimat country w „Graceland Too”. W tle czasami pojawia się głos czy dźwięk, który przykuwa uwagę lub wzbudza niepokój. Elliott Smith prawdopodobnie byłby dumny, że inspiracje jego twórczością doprowadziły Amerykankę w tak ciekawe rejony.
A odwołań do niego jest mnóstwo – nie może być inaczej skoro artystka jest zdania, że jeśli ktoś nie lubi jego muzyki, raczej nie zdobędzie w Bridgers kompanki do rozmów na jakikolwiek temat. Jawnym ukłonem jest piękne tytułowe „Punisher”, ale klimat Smitha unosi się nad wszystkimi piosenkami. Nie ma tu żadnej wpadki, czegoś co wydaje się zbędne. Na sam koniec artystka, wraz z tłumem zaproszonych gości, serwuje nam najlepszą i zarazem idealnie wpasowującą się w aktualny klimat na świecie rzecz na płycie: „I Know the End”. Po spokojnej pierwszej połowie nadchodzi plątanina dźwięków, hałasu, a następnie krzyków „The End is Here!”, które ustępują w końcu miejsca cichutkiemu i krótkiemu śmiechowi, a słuchacz może się zacząć zastanawiać, co ten śmiech oznacza.
All the bad dreams that you hide — show me yours, I'll show you mine – wers ten wypada traktować jako kluczowy, jeśli chodzi o liryki. Pojawia się po raz kolejny tematyka rozstania, ale na szczęście Bridgers ucieka od sentymentalizmu czy wywlekania brudów (swoją drogą, obecność tego motywu staje się ostatnio już karykaturalna). Nie jest to też album monotematyczny. Artystka śpiewa o chorobie, rodzinie, duchach, statkach kosmicznych oraz absurdach i ułomnościach życia na tej planecie. Dzieli się wizjami ze swoich koszmarów sennych, umiejętnie miesza coś na kształt poezji z prozą, a żeby było jeszcze ciekawiej, wplata akcenty humorystyczne – z detali tworzy wciągające historie. Nieobce jest i pod tym względem wrażenie tego przeklętego autentyzmu. Ja miałem dodatkowo śmieszne, aczkolwiek bardzo unikalne w czasie słuchania muzyki wrażenie, że Bridgers byłaby fajną towarzyszką do wspólnego upicia się.
„Punisher” ukazało się w tym samym tygodniu co „Rough and Rowdy Ways” Boba Dylana. Wiem, że dla niektórych to zapewne zabrzmi jak profanacja, ale kiedy słuchałem albumów jeden po drugim, to nie mogłem pozbyć się wrażenia, że, w porównaniu do Bridgers, laureat Nobla oczarować świata (a przynajmniej mojego świata) w 2020 roku już raczej nie jest w stanie. Phoebe Bridgers jest na dobrej drodze, by nie tylko oczarować, ale też rzucić na kolana.