HMLTD
West of Eden
[Lucky Number; 7 lutego 2020]
HMLTD are dead – taką parafrazą tytułu jednego z utworów pewnie zacząłbym tę recenzję, gdybym ich nie lubił. Tak nie jest, więc może od początku: HMLTD are lost. Mam nieodparte wrażenie, że ten zespół trochę się pogubił, ale żeby wyjaśnić dlaczego, muszę wspomnieć nieco o jego historii – oto krótki przelot po kalendarium.
HMLTD powstali w 2015 i byli mocno związani z londyńską sceną obracającą się wokół ikonicznego klubu The Windmill. Pierwsze piosenki publikowali w 2016 i 2017 roku; mniej więcej w tym okresie uznawani byli za zespół, który należy obserwować, the next big thing. W 2018 weszli już z kilkoma dobrymi utworami na koncie, dużym kontraktem podpisanym z Sony oraz nadchodzącą EPką, ale także z kontrowersjami wokół wizerunku, który przez niektórych odebrany został jako przywłaszczanie sobie kultury queer. Sony zamiotło sprawę pod dywan, a przez brak zgody na wydanie oświadczenia zespołu w tej sprawie pojawiło się napięcie. Mimo to ich debiutanckie wydawnictwo, „Hate Music Last Time Delete EP”, ukazało się nakładem wspomnianego giganta fonograficznego. Sama płyta okazała się być świeżym, wyraźnie różnym od wczesnych utworów materiałem, który trafił w moje gusta, więc niecierpliwie przebierając nogami czekałem, aż Londyńczycy wypuszczą pierwszy długograj. Niestety w międzyczasie zespół przeszedł spore zawirowania, zerwał kontrakt z wytwórnią i stracił klawiszowca, ale minęło trochę czasu i na 2020 ogłoszono premierę „West of Eden”. Ucieszyło mnie to niezmiernie, aczkolwiek zaniepokoiłem się faktem, iż na trackliście znalazły się utwory z początku działalności zespołu (w końcu to w synthowo-dancepunkowym, nie glamrockowym HMLTD się zakochałem). Wszystko wskazywało to, że panowie mają chyba ochotę wrócić do starej stylistyki.
No i wrócili. Albo nie? Szczerze, ciężko to jednoznacznie stwierdzić. Tutaj pojawia się to, o czym pisałem na początku: zagubienie. Wydaje mi się, że zespół mocno oberwał wszystkim, co się działo na zapleczu i gdzieś po drodze stracił to coś. „West of Eden” okazało się być dziwaczną mieszanką znanego już dobrze westernowego glamu z tanim popem i bardziej eksperymentalnym rockiem. Mieszanką, która za żadne skarby nie powinna mieć prawa działać. Zestawienie starego oblicza z nowym zdecydowanie nie wyszło. HMLTD twierdzą, że gdyby wydali debiutancki album trzy lata temu, okazałby się okropny, natomiast ten jest dojrzały i udany. Nie wiem jaki byłby ich pierwszy długogrający materiał, gdyby faktycznie wyszedł w 2017 roku, ale dam sobie coś uciąć, że byłby lepszy od tej przekombinowanej abominacji.
Piszę to z bólem, bo mocno wierzyłem w ten zespół, ale to co dzieje się na „West of Eden” prezentuje się po prostu… nijak. To bynajmniej nie jest słaby album, on po prostu jest. I tyle. Głównie to mnie w nim smuci. Od premiery minęły ponad dwa miesiące, ale gdyby nie fakt, że przymierzałem się do recenzji, z pewnością zdążyłbym już o nim zapomnieć, bo całościowo wypada okrutnie mdło. „Hate Music Last Time Delete” mogło się nie podobać, ale przynajmniej miało jakiś charakter; tutaj jest tylko duży znak zapytania. Utwory, które w 2017 robiły wrażenie, w tej chwili nie są już żadną ciekawostką, a nowości, które HMLTD przygotowało na ten materiał, zawodzą. Przede wszystkim myślę tu o spektakularnie nieudanych próbach nagrania nowoczesnej popowej piosenki (absolutnie okropnym, tanim „Nobody Stays In Love” i nieinspirującym „149”), choć mam także zastrzeżenia do przedziwnego „Why?” (tutaj tytuł idealnie oddaje odczucia słuchacza, bo nie wiem dlaczego ten utwór znalazł się na płycie), czy do ejtisowej soft-rockowej ballady – „Mikey’s Song”. Przy tym kawałku chciałbym się na chwilę zatrzymać, bo chłopaki ponoć planują całą płytę w podobnym mu tonie. Przyznam, że nie wiem co o nim myśleć, bo jakkolwiek brzmi boleśnie kiczowato, to cholernie wpada w ucho i już po pierwszym odsłuchu trudno mi było oprzeć się wesołemu nuceniu go. Właściwie najlepiej podsumowuje to cytat z tegoż utworu – it made me dance, but I know that it’s wrong.
Nowa twarz HMLTD nie wpadła mi w oko, a co ze starą? W końcu na „West of Eden” są dwa utwory z 2017, a kilka piosenek jasno nawiązuje do początków działalności zespołu. Tutaj jest lepiej, choć zdarzył się jeden koszmarek w postaci zupełnie niepotrzebnej zapchajdziury: „The Ballad of Calamity James”. Bardzo podoba mi się jednak „Joanna” – prosta piosenka z prześwietnym, chwytliwym refrenem i udanym występem wokalnym Spychalskiego. Podobne odczucia mam co do „LOADED” i „Death Drive”, które są największymi bangerami z całej płyty, a także do przyjemnie rozdmuchanego, glamowego hymnu „Blank Slate”.
Inny aspekt tego albumu, który do mnie trafia, to przekaz. Działalność artystyczna chłopaków jest znacznie upolityczniona i to w sposób mi bliski. Dużo mówią o poważnych problemach Zachodu: o szkodliwości toksycznej męskości, o katastrofie klimatycznej, czy o nierównościach ekonomicznych. Wszystko to uważam za bardzo szlachetne i wartościowe, przeszkadza mi jedynie forma, w której to podają, bo niektóre teksty Spychalskiego sprawiają, że trudno uciec od zażenowania. Henry jest dla mnie zdecydowanie zbyt mało subtelny, przez co płodzi tak niewyszukane linijki jak: The Dalai Lama wore Dolce & Gabanna in vermilion red and the West is dead. Może wynika to z tego, jak poważnie sam siebie traktuje. Mimo wszystko, nieważne jak wątpliwej jakości tekstów by nie pisał, sądzę, że to, co próbuje powiedzieć, jest ważne.
Jeśli debiut HMLTD czymś się broni, to tym, że całkiem dobrze się go słucha. Gdyby przymrużyć oko na mankamenty, to myślę, że można z niego czerpać przyjemnoś – jest tu parę ładnych piosenek i parę hitów, które nie chcą opuścić głowy. Ostatecznie jednak trudno nie wyczuć, że coś tu nie wyszło. Jestem szczerze ciekaw, czy „West of Eden” okaże się wypadkiem przy pracy spowodowanym wszystkimi problemami, przez które chłopaki przeszli. Chciałbym wierzyć, że tak, bo wciąż ich lubię. Dalej uważam, że to utalentowany skład, który ma szansę na nowo się odnaleźć i wrócić na pozycję zespołu, który warto obserwować. Niestety czuję też, że brakuje im trochę samokrytyki i dystansu do samych siebie, co może pokrzyżować ich przyszłe plany. Cóż, pożyjemy, zobaczymy.