Kanye West
Jesus Is King
[Def Jam; 25 października 2019]
Kiedy słuchałem trzeci czy czwarty raz „Jesus Is King”, przypomniała mi się wypowiedź byłego piłkarza Legii Warszawa, Michała Kucharczyka: na uwagę dziennikarza, że oddał w meczu fatalny strzał, odpowiedział fatalny to ty jesteś. Wspomnienie nie wzięło się znikąd, bo słowo „fatalna” najlepiej mi pasuje do scharakteryzowanie dziewiątej płyty Kanye Westa. Zastanawiałem się przez pewien czas, czy w ogóle jest sens zaatakować majestat. Wprawdzie nie od dziś wiadomo, że krytykować jest łatwo i czasami całkiem fajnie, jednak jeśli chodzi o Westa, robię to z dużą dozą przykrości. Powiedzieć, że jeszcze kilka lat temu przynależał do czołówki muzyki, to stanowczo za mało. Teraz pozostało już chyba tylko wspomnienie i krwawiący sentyment.
Jak to często w przypadku Kanye bywa, z wydaniem „Jesus Is King” związany był przeogromny hajp. Spotęgowany został on dość spektakularnym wywiadem z Zanem Lowe, który trudno wysłuchać w całości na trzeźwo, bo istnieje całkiem spore ryzyko omdlenia czy uderzenia głową w ścianę z zażenowania. Brakowało tam w zasadzie tylko informacji, iż Donald Trump jest zachwycony najnowszym albumem. West musiał też zrobić szopkę z premierą, którą przekładano kilka razy, a potem dodano nikomu niepotrzebny filmik. Trudno jednak uwierzyć, że chodziło o dopieszczanie szczegółów.
Ujmując najkrócej jak się da: „Jesus Is King” to płyta długimi momentami po prostu beznadziejnie niedopracowana. Za nic w świecie nie jestem w stanie zrozumieć, że ktoś szkice zgromadzone na albumie jest w stanie nazwać rzeczą wybitną, niedostającą poziomem od „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”. Takie głosy jednak się zdarzają. Mnie od początku razi niechlujność. Niby lista płac długa jak cholera, ale nic to w zasadzie nie zmienia. Muzycznie niczego szczególnie ciekawego tutaj nie dostajemy – brakuje wpadających do głowy melodii, instrumentarium jest ubogie, miks amatorski, a wokal brzmi często jakby był nagrywany bez słyszenia podkładów w słuchawkach (czasami West mógłby sobie też odchrząknąć).
Pojedyncze udane momenty tylko odrobinę ratują odbiór. Można się cieszyć obecnością chóru Sunday Service w „Every Hour”, fajnie rozwija się „Selah”, nie sposób narzekać na udział Clipse w „Use This Gospel”. Zasadniczy problem polega na tym, że zdecydowanie bardziej zauważalne dla ucha są te fragmenty, kiedy usta same składają się do wypowiedzenia takich słów jak „dlaczego?”. Szczęśliwie odkryłem, że nie tylko ja z dość sporym poczuciem niezrozumienia przyjąłem obecność Kennyego G i jego saksofonu. „God Is” stanowi dla mnie kwintesencję braku pomysłowości. Z kolei „Closed On Sunday” i „Water” to mocni kandydaci do tytułu kuriozum roku, bo ja naprawdę nie wiem, o co w tych piosenkach chodzi. Stwierdzenie, że album trwający 27 minut jest za długi, wyjaśnia w zasadzie wszystko. I tak sobie uznałem, że może Kanye po prostu doszedł do wniosku, że jest tak doskonały, że po nagraniu nie musi w ogóle materiału odsłuchiwać.
Kolejny problemem, jaki mam z „Jesus Is King”, jest fakt, że nie do końca potrafię uwierzyć w szczere intencje Westa i zupełnie bym się nie zdziwił, gdyby była to jakaś zagrywka marketingowa, której sensu pojąć nie jestem w stanie. Nie chcę tym samym wnikać za bardzo w warstwę tekstową, bo ilość totalnych głupot i banałów jest tutaj wręcz przerażająca: wprawdzie tematy religijne nie są u Kanye jakąś nowością, ale teraz nabrały jakiegoś przedziwnego oblicza. Za dużo tu jakichś chorych dogmatów, za mało rzeczy, nad którymi miałbym ochotę się pochylić. Ktoś stwierdził, że Kanye West się pogubił, ja nazwałbym to zdecydowanie inaczej. On, łagodnie rzecz ujmując, totalnie odleciał i na pewno nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Niby po tak wielu udanych płytach nie musi już nic udowadniać, ale cóż zrobić z tym, iż równocześnie nie sposób traktować go poważnie.
Wszystko chyba zmierza do tego, że Kanye Westa zacznę ustawiać na tej samej półce co Stachurskyego. Wiadomo, że na koniec i tak pozostaje muzyka i można (czy czasami nawet trzeba) oddzielać to, co na płytach od tego, co poza nią. Jeśli na „ye” fajnych momentów było całkiem sporo, to tutaj pod wszystkimi względami daleko jest od okej. Nieustająco wiec będę zadawać pytanie: gdzie jest ten koleś od „Runaway’, „Stronger” czy „Ghost Town”? West w 2019 roku oddał fatalny strzał, zdecydowanie najgorszy w całej karierze, a dodatkowo trudno widzieć jakąś szansę na poprawę. I tak, wiem, fatalny to ja jestem.
Komentarze
[25 sierpnia 2020]
[24 lipca 2020]
[2 stycznia 2020]
[2 stycznia 2020]
[1 stycznia 2020]
[31 grudnia 2019]
[31 grudnia 2019]
[31 grudnia 2019]
[30 grudnia 2019]
[30 grudnia 2019]
[28 grudnia 2019]
[7 grudnia 2019]
[7 grudnia 2019]