Caroline Polachek
Pang
[Columbia; 18 października 2019]
Nazwisko Caroline Polachek nie powinno być obce dla przeciętnego czytelnika Screenagers – artystka udzielała się na płytach takich wykonawców jak Ice Choir, Washed Out, Blood Orange, SBTRKT czy Jorge Elbrecht z Violens. Swoją drogą, to właśnie przy okazji recenzji debiutu najbardziej znanego zespołu Elbrechta po raz pierwszy wspomnieliśmy o Caroline na naszych łamach. Ona sama w międzyczasie powracała jako liderka trochę nudnego synthpopowego Chairlift, bawiła się w ambitny artystyczny pop pod pseudonimem Ramona Lisa, jako CEP tworzyła unsoundową minimalistyczną ambient elektronikę, ale gdy w końcu pod swoim własnym nazwiskiem nagrała debiutancką płytę (dziewięć lat od pierwszej wzmianki na Screenagers, pamiętajmy), udało jej się stworzyć album, który zdecydowanie kwalifikuje się do tegorocznej czołówki.
Polachek na szczęście nie nagrała płyty bubblegumbassowej, chociaż wymienia ten gatunek wśród swoich inspiracji (w końcu na liście twórców, z którymi współpracowała, poza gronem z wcześniejszego akapitu, znajdują się również Felicita, Charli XCX, A.G. Cook czy Danny L. Harle – dwa ostatnie nazwiska znajdziemy zresztą wśród współproducentów „Pang”) – byłoby to z jej strony pójściem po linii najmniejszego oporu. Zamiast tego otrzymaliśmy album glitchowo-artpopowy. Trzy kwadranse z piosenkami, które mogłyby podbić mainstreamowe stacje radiowe: „So Hot You’re Hurting My Feelings”, „Caroline Shut Up” (poniekąd swoiste echo rihannowego „Love on the Brain”), „Hit Me Where It Hurts” czy przepiękna ballada „Look At Me Now”, rozpisana niemalże wyłącznie na wokal i gitarę. Jednocześnie jednak mają w sobie pierwiastek nietypowości, przez co niekoniecznie przystają do oczekiwań przeciętnego odbiorcy. Weźmy utwór tytułowy z charakterystycznym dropem w hooku, „New Normal” z partią gitarową przywodzącą na myśl polskim słuchaczom „Skłamałam” Bartosiewicz czy „Door”, którego pierwsze sekundy kojarzą mi się z piosenką z reklamy, aby ostatecznie przejść ze swojej prostej naiwności do czystego piękna. Zakres zastosowanych środków też podkreśla ową nieprzystawalność i swoisty artystyczny rozkrok Polachek: mamy tutaj autotune i dziwne wokalizy przepuszczone przez gitarowy przester, rzucane z oddali frazy, trochę jak u Buriala i Jamiego xx, niebiańskie syntezatory, triphopowe bity czy wybrzmiewające fortepianowe akordy. Z tak eklektycznej mieszanki mogło wyjść coś wybitnego lub wybitnie niestrawnego – „Pang” zalicza się zdecydowanie do tej pierwszej kategorii.
Tytułowy „Pang” – uderzenie adrenaliny, zaburzające w wyraźny sposób normalne funkcjonowanie – stał się zresztą dla artystki impulsem, który postanowiła spróbować odzwierciedlić muzycznie podczas pracy nad albumem. Wpłynęło to niewątpliwie również na atmosferę płyty: Polachek sama wspominała, że krążek można podzielić na dwie części. Strona A, trwająca do „Insomnii” włącznie, jest swoistym chłodnym neurotycznym przelotem przez strach i paraliżującą niemożność działania, z kolei strona B jest cieplejsza, bliższa ufnemu otwarciu się i euforycznemu rzuceniu się w wir rzeczy lub uczuć. W efekcie każda z piosenek na trackliście – zachwycające swoim minimalizmem „Go As a Dream”, przyciężkawa „Insomnia”, zachęcające do ruszania się „So Hot You’re Hurting My Feelings”, kojący zamykacz albumu, jakim jest „Parachute” – wywołuje w słuchaczu zupełnie inne uczucie, co sprawia, że porównałbym „Pang” do muzycznego rollercoastera, na którym twórczyni umiejętnie dawkuje wspomnianą wcześniej adrenalinę.
Caroline Polachek stworzyła niezwykle sensualną i emocjonalną płytę, która jednocześnie jest zbiorem pięknych, choć nietypowych, piosenek. Nie wiem, czy jest to w stu procentach najlepszy popowy album roku 2019, ale z pewnością „Pang” znajdzie się w gronie tych tegorocznych krążków, które najbardziej oddziaływały na odbiorcę.