Billie Eilish
When We All Fall Asleep, Where Do We Go?
[Interscope; 29 marca 2019]
Za młodu wielu z nas przejawiało fascynację brzydkimi rzeczami. Dla jednych oznaką owej brzydoty było Die Antwoord, dla innych to dzieła Tokio Hotel, ktoś pewnie fascynował się GG Allinem i jego zabawami z owocami własnego układu trawiennego, a jeszcze inni etos bad boya widzieli w Ryszardzie Andrzejewskim i wiecie co z nim robić. Billie także chce być na bakier z ładem i porządkiem. Nosi się luźno, mówi brzydkie słowa, a nawet ma nienaturalny kolor włosów! Udowadnia też, że na listach dla młodych gniewnych pewne kwestie posuwają się do przodu, chociaż już na wstępie umówmy się - muzycznie na płytce nie dzieje się wiele dobrego.
Jasne - skromne, skąpe w środki aranżacje oraz niemrawe, skompresowane wokale tworzą intymną, ASMR-ową atmosferę, w której można zanurzyć się z jakąś przyjemnością. Szczególnie druga połowa albumu wydaje się ciekawa, odchodząc bowiem od nieco infantylnej memiczności kawałków takich jak „Bad Guy” i uderzając w bardziej poważny ton (miejscami z lekka przywodząc mi nawet na myśl Julię Holter, chociażby w dwóch ostatnich indeksach na płycie – może mnie ponosi, ale serio czułem, że artystki przejawiają miejscami podobną wrażliwość) albo dość przyjemne minimal-r’n’b w „Bury a Friend”. Nie da się także odrzucić faktu, że materiał jest stosunkowo zróżnicowany. Niemniej obcujemy tutaj z jednak dość wyświechtanymi i bezpiecznymi rozwiązaniami harmonicznymi oraz zagrywkami, które w większości przypadków nie zaskakują, a nawet często nudzą. Billie i jej brat budują utwory zachowawczo, stawiając na nieskomplikowane aranżacje i harmonizujące ze sobą partie wokalu jako główny środek ekspresji. Teksty są proste, prezentują przemyślenia często pojawiające się wśród osób w wieku artystki w dość dosłownej i nieskomplikowanej formie, a część tytułów piosenek sprawdziłoby się jako slogany na ubraniach z H&Mu (choćby, hm, „all the good girls go to hell”). Wszystko to prowadziłoby do tego, że ta płyta to dość konkretna średniawka, z czym pewnie patrząc na samą zawartość albumu bym się zgodził, ale...
...kontekst. Cała otoczka w formie teledysków i postaci, którą kreuje Billie jest po prostu intrygująca. Można mówić, że nie ma to znaczenia dla samej wartości płyty, ale ja tak nie uważam. Nie chcę wchodzić w dyskusje o depresji, młodzieńczym buncie, dumnej dwubiegunowości i innych poważnych tematach wokół materiału siedemnastolatki, bo nie wydaje mi się, by te tematy powinny tak skrajnie dominować całość zjawiska, jakim jest ten projekt. One na pewno zaogniają dyskusję i budują zainteresowanie wokół ważnych tematów, nie neguję tego i szanuję, ale sytuacja artystki wygląda ciekawie również bez wznoszenia się na poziom akademickiej dyskusji na tematy psychologiczne. Wolałbym się skupić na tym, że mamy do czynienia z jedną z bardziej prostolinijnych i autentycznych w ogólnym przekazie, jak i formie, alternatywek i to całe poważne bajdurzenie nie jest tu za każdym razem potrzebne. Mimo całej pozy, łączącej estetykę Lany del Rey z Tylerem the Creatorem, a więc dość wyrazistych popkulturowych postaci, przemyślenia, fascynacje, jak i sam niewymuszony wyraz twarzy Billie (nie licząc tych ciągle „zmysłowo” przymrużonych oczu na połowie zdjęć, STAHP IT) wydają się całkiem szczere, co rzadko jest atrybutem artystów tak wysoko ulokowanych na listach przebojów. Czuję, że jest ona po prostu charyzmatyczną dziewczyną, która na spółkę z bratem, mając póki co średni warsztat kompozytorski, ale za to spore wyczucie rynku, pisze sobie piosenki siedząc wieczorem w wyciągniętej piżamie. Fajne jest też to, że zahaczające o home recording utwory są w stanie komercyjnie tak wysoko się wzbić. Może coś przegapiłem, ale tak oszczędnej produkcji na szczytach list nie widziałem od dawna.
Czy Billie jest w tym wszystkim autentycznie szczera i faktycznie wyciągnięta koszula nocna jest jednym z jej elementów twórczych, a jej ścieżka kariery jest tak wzruszająca, jak ją rysują? Nie wiem - dziewczyna ewidentnie odnajduje się w całej współczesnej internetowej kulturze i jest świadoma swojej pozycji oraz większości zabiegów, których się dopuszcza, więc śmiem wątpić - ale nie ma to żadnego znaczenia. W kontekście top popowych gwiazd jest to zjawisko dość unikatowe; Billie wydaje się robić, co chce. I choć „WHEN WE ALL FALL ASLEEP, WHERE DO WE GO?” daleko do tego, by przy nim doznawać, to ogół zjawisk wokół płyty nie pozwala się na nią za to złościć.