Ocena: 8

Moodie Black

Lucas Acid

Okładka Moodie Black - Lucas Acid

[Fake Four, Inc.; 6 kwietnia 2018]

Mniej wiecej pięć lat temu konwencja eksperymentalnego, agresywnego rapu, czerpiącego dużo z punkowej antyestetyki, industrialnej elektroniki i noisowego szaleństwa miała w niezal-mediach swoje zasłużone pięć, a może nawet piętnaście minut. Sukces zyskujących na znaczeniu Death Grips („Government Plates” to obok „The Money Store” ich najwyżej oceniony album na Pitchforku), spektakularne „Midcity” clipping., Jamie Meline (postać pomnikowa dla odważnego brzmieniowo rap wkurwu) łączący siły z Killer Mike'em, wydając debiut Run The Jewels, no i oczywiście świetne wyczuwający skąd wieje wiatr Kanye West wchodzi w to wszystko z „Yeezusem”. Serwis Pigeons and Planes wyszukiwał wówczas co chwilę nowych zawodników, którzy już już za chwilę, mieli jeszcze bardziej rozkręcić tę artystyczną demolkę. Wiele argumentów przemawia za tym, by to właśnie 2013 rok uznać za złoty czas nowej fali noise rapu.

Dziś, gdy hype na te brzmienia wyraźnie minął, warto rozejrzeć się dookoła i zapytać: czy ktoś ma pomysł, co można by z tą konwencją dalej zrobić? Zaskakująco świeżo na tle współczesnych alt-rapowych propozycji prezentuje się najnowszy album Moodie Black – płyta ludzi, którzy właśnie w pamiętnym 2013 roku wydali pierwszą EP-kę, ale byli dalecy od wypracowania renomy. Od tego czasu unikali gwałtownych ruchów, postawili na ewolucję i właśnie nagrali swój zdecydowanie najlepszy album – „Lucas Acid”.

Na Bandcampie można znaleźć informację o tym, że Moodie Black są znani jako pionierzy noise rapu (dobre sobie z tym znani – biorąc pod uwagę liczbę facebookowych polubień, są w sumie dokładnie 100 razy mniej rozpoznawalni od Death Grips). W innym miejscu określają siebie jako reprezentantów rap-gaze'u. Najlepiej byłoby chyba połączyć te etykietki, choć dla najnowszej płyty shoegaze wydaje się być ważniejszym punktem odniesienia. Zawsze jest on jednak podany w formie, która rozdrażniłaby niejedną osobę, przyzwyczajoną do najbardziej kojąco-onirycznych nagrań Slowdive czy Cocteau Twins. Sean Lindahl – gitarzysta odpowiadający za nakładające się na siebie warstwy motywów, w dużo większym stopniu niż na poprzednich płytach wypracował tutaj niepokojące, pięknie rozwijające się brzmieniowo i melodyjnie dźwiękowe struktury. To już nie jest po prostu wyraziste tło rapu; to osobna, a zarazem świetnie zgrana ze słowami, rozrastająca się dźwiękowa przestrzeń, w której słychać czasem hołd dla coldwave'owego brzmienia gitar i perkusji, częściej jednak prezentuje się on tak, jakby za bity odpowiadał tu Kevin Shields.

Można powiedzieć, że Moodie Black w pewien sposób realizują scenariusz współistnienia estetyk, do którego mogłoby dojść, ale nigdy nie doszło na początku lat dziewięćdziesiątych w dwóch złotych erach – rapu i shoegazu. Muzyka, jaka wypełnia „Lucas Acid”, to nie tylko doskonałe stopniowanie gitarowej intensywności, ale także świetnie dobrane sample. W „Screaming” wycięte fragmenty krzyku stają się rytmiczną zapowiedzią wyłaniającego się po nich loopu. To jeden z wielu momentów świadczących o aranżacyjnym kunszcie, który docenią wszyscy ci, dla których Death Grips byli zawsze tyleż intrygujący, co męczący w swoim kompozycyjnym bałaganiarstwie.

Najważniejszą postacią w Moodie Black jest oczywiście Chris Martinez – transseksualna raperka, obdarzona niskim głosem charyzmatycznego radiowca, który wykorzystuje w bardzo różnorodny sposób. Tekstowo przedstawia nam opowieść o wykluczeniu i niezadomowieniu, niedopasowaniu nie tylko do przyjętych w tradycyjnej kulturze wzorców, ale także do obowiązujących w środowisku LGBT wariantów odmienności. Interpretacja tej liryki, której dokonał ostatnio na YouTube Myke C-Town, zaprowadziła rzeczonego do snucia nieco naciąganej analogii między transseksualistami a wampirami. Ten horrorowy wątek – niezależnie od tego, czy jest nadinterpretacją, czy nie – bardzo pasuje do mocno gotyckiej aury, jaką tworzy wokół siebie Martinez, także swoim wizerunkiem. Jest on zbyt mroczny dla niejednych hipsterów, a zbyt hipstersko-raperski dla bywalców rozlicznych wersji Castle Party. Rap dla gotów? Wiem, że nie brzmi to zachęcająco, ale w praktyce okazuje się zaskakująco spójne i przekonujące.

Jeśli dodamy to tego teksty w stylu fragmentu „Freedom”, który mówi o dającej wolność, wyzwalającej śmierci i fascynację Robertem Smithem, otrzymamy coś, co zarówno tekstowo jak i muzycznie (szczególnie że jest to nie tylko najbardziej wyrazisty, ale i najbardziej melodyjny album Moodie Black), brzmi jak hip-hopowe odzwierciedlenie dusznej atmosfery „Pornography”. Na szczęście zrealizowane naprawdę swobodnie, odważnie i mądrze. Martinez z jednej strony przepracowuje lęki i niepokoje, wykorzystuje ekstremalne stany emocjonalne, ale cały czas mamy poczucie, że jako artystka panuje nad sytuacją. Ten fascynujący, czasami zimnofalowy rap, byłby naprawdę nieznośny bez elementu bycia cool.

Piotr Szwed (7 maja 2018)

Oceny

Marcin Małecki: 8/10
Piotr Szwed: 8/10
Średnia z 2 ocen: 8/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także