Kevin Morby
Singing Saw
[Dead Oceans; 15 kwietnia 2016]
Gdy sprawdzałem wcześniejsze albumy Kevina Morby'ego, to wyławiając na nich co lepsze kawałki, choćby przykuwający uwagę „Harlem River”, liczyłem po cichu, że ten zdolny, nieśpiesznie budujący nastrój autor poruszających, ale szalenie konwencjonalnych piosenek utrzymanych w duchu klasyków folkowego songwritingu lat. 60. i 70. odnajdzie wreszcie swoją drogę. Dozna nagłego oświecenia pośród opromienionych blaskiem różowego księżyca, rewizytowanych zakątków autostrad, zda sobie sprawę, że, co prawda przyjemnie mu się spaceruje, ale doszedł do miejsca, w którym nie ma już sensu udeptywanie wydeptanych ścieżek. Jakby powiedział jeden z jego mistrzów: „everybody knows this is nowhere”.
Liczyłem na woltę melancholika, ekspresyjny gest upartego introwertycznego dziwaka. Zawiodłem się, ale jednocześnie muzyka Morby'ego mnie zawiodła – na Youngowskie Old Ways, w stronę Dylanowskiego Nashville Skyline, sprawiła, że zimną wiosną można było poczuć gorącą atmosferę letniego włóczęgostwa. Słuchanie „Singing Saw” można porównać do wędrowania, nie tylko dlatego, że to chyba ulubiony motyw tekstów na tym albumie. Autor „Still Life” nadal nie stał się nikim więcej niż pokornym pielgrzymem, dla którego tworzenie muzyki to kroczenie po szlakach dawnych bohaterów. Najlepsze jest jednak to, że wszystkie szalenie przewidywalne motywy składające się na krajobraz czegoś w rodzaju Narodowego Parku Piosenki, zostały przez Morby'ego wykorzystane z ogromnym wyczuciem i brzmieniową różnorodnością. Możemy się lekceważąco uśmiechać, gdy słyszymy w tytułowym utworze wejście arcywczesnofloydowskich klawiszy, drwić sobie z pietyzmu, z jakim osiągnięto złoty środek między uwznioślającym pogłosem, a chropowatym brzmieniem gitar, zżymać się na szalenie przewidywalne, filmowe smyczki...
Wszystko na nic. Po stronie Morby'ego stoją kompozycje, aranżacje, cała armia brzmieniowych smaczków (choćby kapitalne calexicowe trąbki w jednej z moich ulubionych piosenek tego roku, porywającym „I Have Been to the Mountain”), a przede wszystkim ukazana ze swadą charyzmatycznego wykładowcy Wielka, Amerykańska Tradycja. Niezależnie od tego, czy były basista The Woods wskrzesza ducha Velvet Underground w rozpędzonym, cudnie budującym napięcie „Dorothy”, bazuje na patentach swojego ukochanego Dylana bądź jego być może najlepszego, współczesnego ucznia w wybitnie bejarowskim kawałku chyba nieprzypadkowo zatytułowanym „Destroyer”, za każdym razem jest po prostu przekonujący i poruszający.
Wielcy artyści kroczą samotnie. Morby to na razie wierny syn kościoła, ale trzeba przyznać, że odprawił w nim właśnie wyjątkowo piękną mszę.
Komentarze
[12 maja 2016]
[11 maja 2016]
[11 maja 2016]
[9 maja 2016]
[9 maja 2016]