Sufjan Stevens
Carrie & Lowell
[Asthmatic Kitty; 31 marca 2015]
Dobrze, że są jeszcze artyści, czyli ludzie, których osobowość i talent znaczą więcej niż aktualne trendy, tendencje, mody. Gdyby ktoś zapytał mnie, jaka muzyczna konwencja jest dziś w największym stopniu zapowiedzią nudy i przewidywalności, bez wahania odpowiedziałbym: folkowy singer-songwriter wypuszczający kameralne, osobiste piosenki. Gdyby ktoś dodał jeszcze „na zachętę”, że postać, związana z odpychającą, niezwykle spospolitowaną stylistyką, w wywiadach będzie promowała swoją płytę pretensjonalnymi tekstami: „This is not my art project; this is my life”, straciłbym resztę zainteresowania. Dekada popłuczyn po inspirującym renesansie folkowego minimalizmu wystarczyła, bym od Boga, Prawdy i Akustycznej Gitary wolał niemal wszystko. Gdy przerzucam strony internetowe, szukając nowej muzyki i widzę coś otagowanego jako „folk singer-songwriter”, uciekam, gdzie pieprz rośnie, nawet w stronę teen country czy glam metalu.
W tym kontekście pojawia się Sufjan Stevens i zapowiada coś, co pachnie odcinaniem kuponów, nowszą wersją starych patentów, w najlepszym razie dość przewidywalną, miłą płytą do posłuchania na raz. Mając świadomość kontekstu roku 2015, sam ironicznie nazywa ją „easy listeningiem” i kiedy loże szyderców szykują już jadowite komentarze, a grupa kulturalnych fanów, świadomych znaczenia dorobku artysty, przygotowuje się na dyskretne maskowanie ziewania, Mojżesz Alternatywy sprawia, że rozstępuje się morze uprzedzeń, a ci którzy ważyli się wątpić czy drwić, kroczą po suchej ziemi oczarowani i cisi. Nie wiem, czy, jak sugerował dekadę temu Jakub Radkowski, Sufjan jest dowodem na istnienie Boga, jego twórczość świadczy jednak z pewnością o tym, że istnieje coś takiego jak iskra boża, która jest w stanie w jednej chwili zmienić nasze kategorie, kryteria i przewidywania w nic nie znaczący popiół.
Autor pamiętnego „Illinois” zapowiadał, że jego siódmy, studyjny album będzie powrotem do korzeni, ale taka deklaracja jest tyleż słuszna, co nieoddająca istoty rzeczy. Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka, kilka piosenek z „Carrie & Lowell” mogłoby się znaleźć na którejś z wczesnych płyt Stevensa. Mamy więc powrót, ale ktoś, kto wraca, nie musi być tym samym człowiekiem, który wyruszył w drogę. „Carrie & Lowell” to summa doświadczeń muzycznego włóczykija zarzekającego się, że to, co robi, jest „artless”, ale wcale nie musimy mu wierzyć, gdy w niezwykłym wyczuciem wprowadza do piosenek ambientowe momenty wyciszenia, modyfikuje brzmienie wokalu w cudownym zakończeniu „Should Have Known Better”, osiąga maestrię w aranżacji chórków, dorzuca garstkę elektronicznych przypraw w poruszającym, tytułowym utworze... Nie wszyscy zapewne zgodzą się z takim postawieniem sprawy, ale mam wrażenie, że „The Age of Adz”, poza samoistną wartością artystyczną, odegrało rolę poligonu doświadczalnego, pozwoliło Stevensowi stać się w jeszcze większym stopniu świadomym twórcą, który teraz może niby zwyczajnie nagrywać znów „proste piosenki”, tyle że przypominają one „proste wiersze” Tadeusza Różewicza. Są świadectwem muzycznego i tekstowego kunsztu.
Porównanie z klasykiem polskiej poezji narzuca się samo, jeśli weźmiemy pod uwagę tematykę albumu, który mógłby się nazywać „Mother Departs”. Sufjan podobnie jak Różewicz opowiada o żałobie po stracie matki, mierzy się z poczuciem straty, ale przede wszystkim prowadzi ze zmarłą dialog, próbuje też ocalić wspomnienia, a raczej dotrzeć do nich. Jak mówił w wywiadzie dla Pitchforka: I was trying to gather as much as I could of her, in my mind, my memory, my recollections, but I have nothing. It felt unsolvable. Carrie Stevens zostawiła rodzinę, gdy Sufjan miał rok, przez długi czas zmagała się z alkoholizmem i chorobą psychiczną. Z powodu sporadycznej obecności w życiu syna stała się dla niego postacią w pewnym stopniu nierealną – kimś bliskim, a jednocześnie daleką projekcją wyobrażeń, pragnień, frustracji (As a kid, of course, I had to construct some kind of narrative mówił w wywiadzie). Może dlatego w piosence „Should Have Known Better” przedstawia nawiązywanie kontaktu jako tworzenie fikcji: be my rest, be my fantasy. Większość tekstów na płycie bazuje na wspomnieniach z trzech szczęśliwych wakacji, jakie Stevens spędził w Eugene z czującą się lepiej matką i jej mężem Lowellem Bramsem (stał się on dla muzyka postacią w pewien sposób ważniejszą od ojca, przyjacielem i współpracownikiem – razem założyli Asthmatic Kitty). Niemal w każdej piosence dostrzec można obrazy odwołujące się do codzienności, drobiazgi, które podmiot tej opowieści próbuje złożyć w całość. Nawet te absolutnie najbanalniejsze mają wielkie znaczenie, a jednocześnie uświadamiają nieuchronność przemijania – jak w zakończeniu „Death with Dignity” niemal wszystko na tej płycie zdaje się powtarzać: you’ll never see us again. Stevens, trochę po schulzowsku, tworzy dla przeszłości „fałszywy, trzynasty miesiąc”, jednocześnie mieszając ją z opisami własnego lęku, z przedstawieniem sytuacji człowieka, który sięga po alkohol i narkotyki, ale nie tylko po to, żeby po prostu zapomnieć. Chce wyzwolić wspomnienia.
Teksty z „Carrie & Lowell” oczywiście łatwo oskarżyć o pretensjonalność i granie na emocjach, jednak Sufjan unika tanich rozwiązań. Pompatyczność rozbija nawiązaniami do masturbacji, gdy symboliczność zaczyna przekraczać dopuszczalne normy, wprowadza nieco sentymentalnego humoru (fragment o ksywce Subaru w „Eugene”). Wczytajcie się w niesamowity, oparty na ptasich metaforach, dialog matki i syna w „Fourth of July”, w którym Sufjanowi udaje się utrzymać równowagę między onirycznością a konkretem, uniwersalnością a osobistym doświadczeniem. Nawet gdy muzycznie dzieje się na tej płycie mniej (jak w dość schematycznym „Eugene”) Stevens kończy utwór we wspaniały sposób, oddając bardzo prosto, jakby od niechcenia sytuację człowieka, dla którego utracona osoba zdaje się niemożliwym do zastąpienia centrum świata: What’s the point of singing songs / If they’ll never even hear you?.
Sufjan, co typowe dla ludzi z DDA (zarówno jego matka jak i ojciec byli alkoholikami), nie zatrzymuje się na kwestionowaniu czy zwątpieniu. Od dzieciństwa, które było pozbawione stabilności, buntuje się, szukając sensu, wprowadzając porządek, z charakterystycznym dla siebie perfekcjonizmem, dba o to, by jego każda opowieść nie była odarta z nadziei. „Carrie & Lowell” nie jest pod tym względem wyjątkiem. Sufjan Stevens wydaje się być naprawdę jednym z niewielu współczesnych artystów, którzy potrafią używać wielkich słów w sposób nie budzący zażenowania, którzy mogą mówić o miłości i pięknie, a robią to tak, że nikt jakoś nie waży się rzucić oskarżeń o paulocoelhizm. W późnej poezji Różewicza („Nożyk profesora”) pojawia się dziwny zabieg. Pomiędzy wersami i strofami poeta wprowadza znak oznaczający światło. Mam wrażenie, że coś podobnego robi na tej płycie autor „A Sun Came” – i tekstowo, i muzycznie. Dodając do często bardzo pesymistycznych piosenek aranżacyjną harmonię, opanowując traumatyczne doświadczenie poprzez kontemplację i troskę o szczegóły, a przede wszystkim deklarując pragnienie wiary w świat, który nadal, mimo wszystko, nadaje się do kochania:
Make the most of your life, while it is rife, while it is light.
Komentarze
[9 kwietnia 2015]
[9 kwietnia 2015]
[8 kwietnia 2015]
[7 kwietnia 2015]
Hipsterska jest nie jego muzyka, ale jej percepcja. Za czasów Illinois, kiedy Sufjan doświadczał najlepszych lat swojej twórczości (jak na razie) wszystko było jeszcze normalne. Teraz czytam, że patent wokalnych powtórzeń zastosowany w "All of Me Wants All of You" jest genialny i kapitalny aranżacyjnie. Na Boga! Nie dość, że nie ma w nim nic odkrywczego, to jeszcze z powodzeniem nasz bohater stosował go na wspomnianej na początku płycie. I właśnie takie podejście w opisywaniu muzyki zaliczam do hipsterki.
[7 kwietnia 2015]
[7 kwietnia 2015]
Pomyliłeś porządki świata...
[3 kwietnia 2015]
[3 kwietnia 2015]
[3 kwietnia 2015]
[3 kwietnia 2015]
[2 kwietnia 2015]
[2 kwietnia 2015]
[2 kwietnia 2015]
[2 kwietnia 2015]
[2 kwietnia 2015]