Ocena: 5

Scott Walker & Sunn O)))

Soused

Okładka Scott Walker & Sunn O))) - Soused

[4AD; 20 października 2014]

Zanim zabrałem się za pisanie tego tekstu, udało mi się przeczytać świetny wywiad z Walkerem na temat „Soused”. Prowadzenie rozmowy ze Scottem z pewnością musi przyprawiać dziennikarza o dreszcze – znając biografię muzyka, trudno przyjąć wygodną pozycję i chyba należy niekomfortowo lawirować między rolą psychoanalityka a wielbiciela. W każdym razie: wyobrażam sobie siebie na miejscu dziennikarza. Siedzę naprzeciw Scotta, zadaję pytania, lustruję dyskretnie twarz pod opuszczonym daszkiem bejsbolówki w poszukiwaniu spojrzenia, zalążków uśmiechu, zwyczajnie ludzkich emocji. Oczywiście je znajduję, jak również słyszę wiele szalenie interesujących odpowiedzi. „Niezwykle sympatyczny gość”, myślę. Jak zatem mógłbym spojrzeć Walkerowi w oczy i wyznać mu, że jego najnowsze dzieło jest słabym, nużącym dokonaniem i wątpliwej jakości kolaboracją? Wszystkie jego anegdotki, frapujące historie o pracy w studiu, o wspólnym boksowaniu kawałów mięcha zawieszonych na haku, wśród chichotów, uroczo, po męsku, z plamami krwi i tłuszczu na umazanych twarzach, o chlastaniu maczetami w powietrzu, dęciu w zwierzęce rogi, o budowaniu pudeł rezonansowych niczym trumien dla tuzina denatów – wszystkie te anegdotki straciłyby sens w konfrontacji z faktem, że konwencja horror-popu, dźwiękowych koszmarów na jawie wyczerpała się. Nieodwołalnie. Bejsbolówka nakryłaby cieniem twarz Scotta, zapadłaby niewygodna cisza, a ja z przerażeniem w sercu oczekiwałbym przybywającego z piekieł Kaczora Donalda, który dokona ostatecznego rozrachunku.

Atak serca. Niby koszmar, ale trudno mi przejść obojętnie obok „Soused”, albumu nagranego z muzykami składu Sunn O))) (Greg Anderson, Stephen O’Malley). Pomińmy, proszę, fakt, że duet ten od lat surowo łoi drony na wiosłach i niewiele z tego wynika. Problem w tym, że sposoby pisania muzyki Walkera i gitarzystów z Sunn O))) kompletnie się nie zazębiają (mimo że rozsądek podpowiada inaczej). Wystarczy, że odświeżymy sobie „The Drift” i „Bish Boscha”, wsłuchamy się w dźwiękowy tumult i wszystko stanie się jasne jak słońce w tej mrocznej jak noc muzyce. Ciągłość i płynność dronu to świat obcy szarpanym kolażom dźwiękowym Scotta. Inwencja, jaką popisywał się Scott (budowanie nowych „instrumentów”, wyszukiwanie nietypowych brzmień), nie współgra z monotonią jednoakordowych ciągów. Na domiar złego wokalne umiejętności Scotta i jego skłonność ku operowej przesadzie, groteskowej zgrywie, są skutecznie topione w smolistej substancji generycznego przesteru. Być może dlatego kompozycje na „Soused” tak niemiłosiernie się dłużą, a riffy, powtarzane i zawieszone przez Andersona w powietrzu (chciałem napisać „w eterze”, ale eter nie istnieje), obierają drogę donikąd. Na przykład „Brando” otwiera się rozległym wokalem i zagrywką w stylu Slasha (zauważył to też Bartek Chaciński na swoim blogu), co jest w pewnej mierze zaskakujące, ale natychmiast zostaje zaduszone. Typowe dla Walkera efekty specjalne ograniczają się do jazgoczących piszczałek („Herod 2014”), niepokojących poszumów, wyjątkowo płaskich dętych-shockerów („Fetish”) i ogólnej pracy perkusji. Czym chata uboga.

Wracając do wywiadu, ale tym razem wcześniejszego, sprzed dwóch lat: Walker obiecywał wtedy, że kończy przygodę ze swoim mrożącym krew w żyłach emploi, domykając trylogię, rozpoczętą albumem „Tilt”. Słuchaliśmy „Bish Boscha” dwa lata temu i pomimo wysokiej jakości tej płyty, dało się już odczuć pewne wyczerpanie formuły. Słowem sprawy, o których chciał nam opowiedzieć Walker – a więc przemoc, prywatne traumy, kult wybitnych zbrodniarzy oraz brud ludzkości w etycznym i absurdalnym ujęciu – zostały już opowiedziane w sposób najlepszy z możliwych. Razi ewidentna powtórka z rozrywki, jaką serwuje „Soused”. I wcale by mi szczęka nie opadła, gdyby „Lullaby”, „Fetish” i „Bull” okazały się odrzutami z sesji do poprzedniego albumu, niedokończonymi od strony muzycznej, a więc niejako z natury przystosowanymi do gitarowych popisów Sunn O))).

Mam w sobie wiele miłości do „Tilt”, „The Drift”, „Bish Bosch”; to trzy wybitnie dobre albumy, które „poszerzają pole walki” dla kolejnych pokoleń muzyków, naznaczonych podobnym szaleństwem i nieograniczoną wyobraźnią. Tegoroczny „Soused” jest, niestety i wbrew wielu opiniom, jakie możemy przeczytać na zagranicznych portalach, najsłabszym albumem Walkera od czasu „Climate Of Hunter” (pomijając kuriozalne wydawnictwo „And Who Shall Go To The Ball? And What Shall Go To The Ball?”). Jeżeli Walker zamierza pójść za ciosem i zaangażować się mocniej w drone-metalowe podkłady, nasze drogi się rozejdą, a jego legendarny status straci nieco na wartości, i chyba cała ta zabawa w schizofreniczny pop nam spowszednieje, prawda? Przykro będzie oglądać geniusza (który przez całą karierę panicznie uciekał przed jednoznaczną klasyfikacją), osiadającego na laurach w tak nieoryginalnym stylu.

Michał Pudło (24 listopada 2014)

Oceny

Michał Weicher: 6/10
Wojciech Michalski: 6/10
Michał Pudło: 5/10
Średnia z 3 ocen: 5,66/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także