Jack White
Lazaretto
[Third Man Records; 10 czerwca 2014]
Jack White zachowuje kamienną twarz bez względu na okoliczności, nawet wówczas, gdy ewidentnie się zgrywa. Jak w „Kawie i papierosach”, gdzie z nonszalancką manierą tłumaczy działanie transformatora Tesli, po czym zamienia się w szalonego naukowca. Jak na „Elephant”, gdy śpiewa, że chce rozgrzać serce mojej matki.
Podobnie ma się sprawa z „Lazaretto”, płytą nagraną jak najbardziej na poważnie, choć w stylu charakterystycznym dla Zappy. Zappy rodem z „Hot Rats” czy „Apostrophe”, gdzie zamiast pastiszu mamy do czynienia z humorystyczną grą konwencjami i gatunkami. Taka jest właśnie, przepraszam za wyrażenie, poetyka drugiego solowego albumu White’a, zabawniejszego i – z racji czytelnych aluzji – bardziej jednorodnego niż „Blunderbuss”.
Odniesień do Zappy nie trzeba wypatrywać na siłę. Wystarczy włączyć „That Black Bat Licorice”, które brzmi dokładnie jak skrzyżowanie „Apostrophe” z „Tell Me You Love Me”. Albo „High Ball Stepper”, w którym początkowy jazgot smyczków przywodzi na myśl intro do „Willie The Pimp”. No i czy „I love you, honey, why don’t you love me” z „Just One Drink” nie parafrazuje „I dig you but you don’t dig me” z „Go Cry On Somebody Else’s Shoulder”?
Obecny na całym „Lazaretto” zappowski klimat stoi w sprzeczności z uporczywą powagą White’a, tak że nie wiadomo, jak zareagować na prześmiewcze przejaskrawienie. Takie jak „Would You Fight For My Love”, utwór zaśpiewany rozpaczliwym głosem, utrzymany w estetyce kampowego piano rocka. Pozostaje zatem skupić się na wspomnianej grze konwencjami i docenić synkretyzm gatunkowy albumu, oparty na licznych nawiązaniach do soft rocka („Alone In My Home” brzmi jak zgrabne połączenie „Piggies” Beatlesów z „Barrytown” Steely Dan) czy funku („Three Women” i „Lazaretto” jednoznacznie czerpią z „Maggot Brain”). W końcu dowcip Zappy opierał się również – a może nawet przeważnie – na takiej stylistycznej żonglerce.
Z jednej strony chylę czoła przed Whitem – takich kawałków już się bowiem nie nagrywa. Z drugiej „Lazaretto” jest jednak płytą dosyć sztywną, brak jej pierwiastka autorskiego i tym samym – polotu. Ot, czterdzieści minut niezobowiązującej rozrywki dla tych, którzy z miłości do muzyki wzdychają do przeszłości. Tyle że cóż z tego, skoro koniec końców i tak wrócą do swojego Zappy i swoich Steely Dan?
Komentarze
[11 lutego 2016]
[31 sierpnia 2014]
[20 sierpnia 2014]