Boards Of Canada
Tomorrow's Harvest
[Warp; 5 czerwca 2013]
Muzyka Boards Of Canada zawsze naznaczona była piętnem tajemniczej i odrealnionej atmosfery. Ich zdolność do animowania przestrzeni czysto muzycznych w obrazy tak plastyczne, że aż namacalne jest doprawdy bez precedensu. Oparta na mgławicach analogowych klawiszy i laboratoryjnej obróbce studyjnej, muzyka duetu swój sukces zawdzięcza w dużej mierze temu, że porusza prawdziwie egzystencjalną nutę u słuchacza. Umiejętność docierania do najbardziej pierwotnych uczuć strachu i ekstazy, ten niecodzienny stan upojenia potęgą i tajemnicą natury czyni ich niejako reprezentantami żywiołu dionizyjskiego w sztuce, co nieczęsto przecież kojarzy się z muzyką generowaną elektronicznie.
Stąd też pewnie ogromne zainteresowanie publiczności ich powrotem po ośmiu latach ciszy. Dla porównania sąsiedzi z Wysp – Autechre – którzy wydali w tym roku olbrzymią rozmiarami przebieżkę przez abstrakcyjne labirynty IDM, nie spotykają się z tak powszechnym poklaskiem i odnajdują się jedynie w odtwarzaczach prawdziwych koneserów gatunku. Powodem takiego stanu rzeczy jest na pewno hermetyczność tej muzyki. Ich majestatycznie się rozwijające techniczne kwiaty, otwierające się w chaosie szumu płatki – piękne, ale zimne i szorstkie, wymagają dużo większego skupienia i nie trafiają tak łatwo do wyobraźni. Boards Of Canada zaś, to sprawna maszynka generująca bogate w faunę i florę muzyczne ekosystemy.
Kolejne płyty Szkotów można dzięki temu określać na podstawie impresji, jakie stwarzają. Każdy ma tu pewnie swoje prywatne skojarzenia, w końcu dzieci na okładce debiutanckiej płyty są bez twarzy, co upoważnia do wpisywania w tę muzykę swoją własną nostalgiczną historię. Dla mnie poszczególne albumy to zapisy różnych rejonów natury. I tak „Music Has The Right To Children” było płytą, na której odbijały się wizje szerokich połaci zielonych polan, targanych wieczornym wiatrem („Pete Standing Alone”) czy nawiedzanych przez gwałtowne burze („Rhue The Whirl”). Były tam też letnie pola zbóż, spomiędzy których przebijały się promienie jutrzenki („Roygbiv”) i plątające się w powietrzu babie lato („Smokes Quanity”). „Geogaddi” to już album rodem z przemarzniętej ziemi; tereny oddalone od Szkocji zdecydowanie na północ. Wciąż momentami mieściła się tam aura deszczowego popołudnia, wilgoci powietrza i wsiąkającego w czarną glebę deszczu („Sunshine Recorder”), ale głównie dominowała atmosfera długich nocy spędzanych nad ogniskiem przy kontemplowaniu tańczących języków ognia („Gyroscope”). I wreszcie „Campfire Headphase” było już wyciszoną, nie obfitującą w skrajne żywioły natury leśną kryjówką. Błysk skapującej powoli żywicy („Peacock Trail”), szum tysięcy zroszonych rosą liści („Satellite Anthem Icarus”) – to nie były szerokie i rozległe przestrzenie, to było codzienne, nieco trywialne pożycie ściółki leśnej i okolic.
Ta ostatnia próba spotkała się zresztą z dość umiarkowaną recepcją krytyki i co ważne również słuchaczy. Zbytnio idylliczna, easylisteningowa postawa wydała się nie realizować w pełni intensywnych przeżyć, jakich dostarczał do tej pory duet. W kontekście tego zrozumiałe są więc powszechne zachwyty nad „Tomorrow's Harvest”, które z mocnym postanowieniem poprawy wkracza z powrotem na tereny niepokojących i tym razem dość pustych przestrzeni. Będą to więc bardzo mroczne, post-apokaliptyczne tereny, wyjałowiona ziemia, spękana od bezlitosnego słońca. To ich najbardziej pustynna płyta. Nie mylić ze stoner rockiem, choć powinowactwem jest tu dronowa struktura dużej części utworów. Klimat dźwiękowej tkanki albumu rodzi wizje rodem z asfaltowego piekła, usypanego ruinami zachodniej cywilizacji – futurystycznej obsesji J. G. Ballarda. Jest to więc gratka dla wszystkich fanów sci-fi koncentrującego się na obrazach końca.
„Tomorrow's Harvest” nie jest jednak w całości takie ponure i odpychające. Są znów, jak w „Cold Earth” momenty obezwładniająco pięknych podniebnych pasaży klawiszy. „Jacquard Causeway” od początku robi wrażenie swoją zawiesistą konstrukcją – to wielopoziomowy i zmasowany atak dźwiękowy, w którym poszczególne faktury ścierają się ze sobą niczym ciężkie chmury. Jeżeli jednak weźmiemy na warsztat taki w miarę stonowany w tym zestawie „Sick Times”, to słychać w nim wyraźnie, jak daleko stąd do żywotnych hip-hopowych bitów z debiutu. Gdzieś w połowie tracklisty dźwiękowa paleta zaczyna tracić nieliczne ciepłe odcienie i materiał chowa się w ciemności, ale też i w monotonii. Album momentami wydaje się być zbyt suchy, soniczny krajobraz zbyt płaski, niektóre utwory brzmią jak ostre kontury rytmiczne, wypełnione jedynie statycznym szumem, brakuje tu soczystego wypełnienia, tych tańczących widm, które co i rusz nawiedzały gęstą strukturę „Geogaddi”. Na „Tomorrow's Harvest” powracają na szczęście do łask wokalne sample, które na poprzedniej płycie były w odwrocie. „Palace Posy” nabierający w końcówce rozedrgane głosy na pokład znów bardzo sprawnie realizuje ten trop ich twórczości. Wokalne ścinki i demonicznie zniekształcone transmisje głosowe nigdy dotąd nie docierały do rejonów tak złowieszczych jak w „Telepath” czy „Split Your Infinities”. Ten drugi jest zresztą przez to najbardziej chyba nawiedzoną kompozycją w zestawie. Niestety również najnudniejszą.
Bracia Sandison zawsze lubili nurzać długie i wielowarstwowe utwory w malutkich i kruchych impresjach, które w swojej spokojnie płynącej formule tworzyły przytulne posłanie dla dramatyczniejszych historii. „Tomorrow's Harvest” to w tym wypadku ich najmniej bezpieczna płyta, gdyż nic tu tak naprawdę nie odgrywa roli interludium. Wszystkie utwory zdają się płynąć w jednej zbitej masie. „White Cyclosa” i „Uritual” nie są niczym innym, jak nerwowymi, cykającymi odliczeniami do nieubłaganego końca. Sama końcówka charakteryzuje się za to wyjątkowym jak na nich rozbuchaniem. Ostatni utwór jest tradycyjnie wyciszonym ambientem (w tym wypadku oczywiście dark ambientem), ale poprzedzające go „New Seeds” i „Come To Dust” podbijają jeszcze dodatkowo i tak już paranoiczną atmosferę, zagrzebując słuchacza dodatkową warstwą gęstego pustynnego piasku.
Ocena wydawać się może niezbyt wysoka, ale trzeba też przyznać, że od herosów nowych brzmień zwykliśmy wymagać trochę więcej. Niemniej jednak „Tomorrow's Harvest” pomimo tego, iż nie błyszczy jakimś oślepiającym blaskiem, będzie jednym z ważniejszych tegorocznych wydawnictw. Jest to dzieło odważnie eksplorujące niezbadane jeszcze do końca rejony dystopicznej elektroniki. Trop, jakim poszli Boards Of Canada, jest na pewno fascynujący, ale nie jest też niczym nowym w ich twórczości, jest po prostu inną odmianą tych tropów, które znaliśmy wcześniej. Tylko tyle i aż tyle.
Komentarze
[13 lipca 2013]
[22 czerwca 2013]
Plus cos wiecej niz tylko korektorstwo z mojej strony:
-recenzja: sympatyczna, moze nie do konca podoba mi sie sposob opisania poprzedniej muzyki BoC, ale o nowej plycie przytomnie i dosc na miejscu
-album poki co u mnie tez na siodemke, pierwsze odsluchy nie robily wielkiego wrazenia, teraz mysle, ze jest porzadnie, ma mocne momenty, choc brakuje zarowno zabojczych melodii "MHTRTC", jak i diabelskosci "Geogaddi". Poniewaz plyta moze byc growerem, to poczekam jeszcze z koncowa ocena.
[22 czerwca 2013]
[21 czerwca 2013]
[21 czerwca 2013]
[21 czerwca 2013]
[21 czerwca 2013]