Soundtrak
Soundtrak [EP]
[Ace Fu; 29 września 2003]
Kolejny minialbum zapowiadający kolejny longplay z nadziejami. Jorge Gonzalez (voc.,g.,keyb.),Paul Jenkins (g.,voc.), Brandon Owens (bas.,voc.) i Ben Brock (dr.,voc.) - to nowojorski kwartet tworzący grupę Soundtrak. Największy wpływ na powstanie zespołu miał ten pierwszy, który - zapragnąwszy uczynić zadość swoim muzycznym aspiracjom - zgromadził całą resztę. Jedynym żółtodziobem jest tu perkusista, reszta ma całkiem spore osiągnięcia w muzykowaniu. Wspomniany Gonzalez maczał palce (proszę się tym zbytnio nie przejąć, fakt, który nastąpi, nie ma żadnego związku z płytą tu opisywaną) w produkcji płyt m.in. Ricky'ego Martina, Jona Secady czy Shakiry (już widzę miny czytających), Owens brał udział w nagraniu ścieżki dźwiękowej do filmu "25th Hour" (u nas już w kinach) i nagrywał z jazzmanem Terrence'm Blanchardem, natomiast Jenkins odpowiadał za brzmienie bębnów w zespole Sparkledrive.
Jaką wypadkową tworzą więc wszyscy czterej? Przede wszystkim, minialbumy rządzą się swoimi prawami. Ich specyfika polega na w miarę logicznym odzwierciedleniu treści płyty zasadniczej, stanowią jej zwiastun lub decydują o odrzuceniu. W przypadku EP-ki Soundtrak mamy do czynienia z pierwszą możliwością.
Na początek zapraszający melodyjnością "Available Memory". Już w tym roku słyszeliśmy to za sprawą grupy Longwave. I tym razem widoczne koneksje z U2. Najważniejsza uwaga - zero garażu i jakichkolwiek powiązań z tym słowem. Nie przełknąłbym kolejnego klonu na siłę upodobniającego się do mojego ulubionego The Libertines. Mamy więc ciekawe partie gitar, które w każdym utworze ukazują zaskakujące różnice. Duch Bono cały czas unosi się w eterze i chyba jest zadowolony z jakości materiału. No, na pewno z czterech pierwszych utworów. Piąty natomiast stanowi swoistą niespodziankę. Soundtrak pokazuje pazur i kłania się nisko Pixies. Przez chwilę czujemy odmianę, jest mocniej, brudniej, szybciej. Przy tym jeszcze bardziej melodyjnie. "Latest Craze" spokojnie mógłby znaleźć się w repertuarze grupy Stellastarr* i byłby tam mocnym punktem.
Kończący "Let Go" to powrót do wcześniejszych klimatów.
Muzyka na EP-ce nic we mnie radykalnie nie zmieniła. Nie czuję się odkrywcą nowego lądu. Nie jest to materiał na miarę "Tremulanta" czy "Rememberese". Przypuszczalnie longplay też wiele nie zmieni, nie stanie się muzycznym kamieniem milowym. To nie oznacza jednak, że płyta jest nudna i nie warta poznania. Jeśli ktoś lubi zwarte kompozycje, w których poszczególne elementy dobrze się uzupełniają - zapraszam. To potwierdzenie melodyjnego rocka na dobrym poziomie.