Godspeed You! Black Emperor
Allelujah! Don’t Bend! Ascend!
[Constellation; 16 października 2012]
Teza o sensie powrotu do post-rocka w roku 2012 została w ciągu ostatnich kilku miesięcy solidnie poparta argumentami – twierdzenie o śmierci gatunku skutecznie zanegowała konceptualna petarda od Michaela Giry, „The Seer”, uderzyła we wszystkich, którzy uwierzyli w bajania o końcu estetyk. Co dalej? Zupełnie znikąd pojawia się sensacyjna wiadomość o nowym albumie Godspeed You! Black Emperor – zespołu, nad którym nadal unosi się otoczka kultu, opierającego się na misternie zawiązanej sieci asocjacji między pseudo-profetycznym słownictwem w okołomuzycznym internetowym dyskursie, a monumentalnością, patetycznością gitarowych konstrukcji, znaczących jakby coś ponad siebie. Nie wiedzieliśmy nic o kulisach tworzenia albumu – Efrim napisał kilka zachowawczych zdań (wiele o tym, jak bardzo zespół jest niezależny, niewiele o istocie muzyki) – z drugiej strony może nawet nie próbowaliśmy rzucić okiem za kotary, przekonani o apriorycznej prawdzie zawierającej się w stwierdzeniu, że nowy Godspeed musi nas wszystkich zadowolić, ponieważ jest nowym Godspeedem.
Być może właśnie dlatego GY!BE nadal gra dla zapaleńców, dusz porywczych i tkliwych. W tym kontekście aktem desperacji wydaje się sformułowanie ostatnio przez Maddy Costę z The Guardian hipotezy, jakoby kolektyw Godspeed był czymś więcej niż zespołem – raczej ideą, wcielającą swój sens w praktykę muzyczną. Przypuśćmy, że ma rację (choć wiemy, że nie ma, Menuck sprowadził ją już na ziemię), wtedy pozostaje tylko smutna konstatacja, że ideę dopadł mór establishmentu, może presja obecności, z pewnością pośpiech i w konsekwencji publikowanie skrawków, zapychaczy w postaci koncertowych bangerów in studio czy niezainspirowanych (uninspired) eksperymentów z hałasem – bo tak scharakteryzowałbym po krótce nowe wydawnictwo zespołu.
Otwierający płytę „Mladic” (czyli koncertowy „Albanian”, skomponowany de facto gdzieś na początku aktualnego wieku) zaczyna się głosami z offu, lekko wschodnią melodią graną na skrzypcach – coś jak dobry start. Później, od drugiej minuty, gitary doskonale imitują pisk stada ptaków, co też przykuwa uwagę. Następnie rozwlekły wstęp do części właściwej, gdzie w połowie 7 minuty następuje przejście, ozdobione nadętymi, półoktawowymi podciągnięciami tonu gitary prowadzącej. Progresywny rock nawiedza nas i dręczy miarowym rytmem, pretensjonalnie demoniczną orientalną skalą, beznadziejną dosłownością muzyki wypranej z punktów zawiązań i kulminacji. I to zwolnienie w 12:40, niczym majestat słonia, potem użalanie się nad losem i wyciszenie, koniec. „Their Helicopters’ Sing”, jako lepsza z dwóch krótkich kompozycji, próbuje z kolei zachwycić wykorzystaniem rozedrganych, podtrzymywanych flażoletów – prawdopodobnie potraktowano tu gitarę smyczkiem bez dociskania progów. Efekt jak dźwięk przelatujących w oddali helikopterów puszczony w zwolnionym tempie. Przez całe 6 minut jedna emocja, mniej życia niż w krótkiej eksplozji ukrytej pod koniec „Motion Picture Soundtrack” na „Kid A”.
Jak dotąd wszystko idzie sprawnie: opis, ocena, argumentacja, szybkie KO wisi w powietrzu. Cóż, po kilku-, kilkunastu nużących odsłuchach zaczęło mi się w końcu podobać „We Drift Like Worried Fire”, słyszę w niej echa udanych momentów z „Yanqui U.X.O.”. Od trzeciej minuty jest fajnie (zawsze wiedziałem, że to właśnie skrzypce najmocniej oddziałują w muzyce zespołu – pracą skrzypiec zbudowano post-rock u samych źródeł gatunku). Partia po 11 minucie ponownie jednak zawodzi. Płytę zamyka „Strung Like Lights At Thee Printemps Erable”, którą przemilczeć to zbyt wiele.
Wracając do Swans – przypadek „The Seer” to jedynie błyskotliwy acz rutynowy akt igrania z gatunkową estetyką, wyjmowanie zabłoconych butów z grzęzawiska i próba wykonania wiążącego kroku na nowym terytorium, w nowych realiach. By później zastygnąć, pozostać w rozkroku tak długo, aż spóźniona noga, czyli pakiet nowych etykietek i opinii, samodzielnie podąży za pierwszą. My i oni, jeden wzajemnie napędzający się mechanizm. Problem z nowym Godspeedem dostrzegamy nagle, jak bezlitosny przebłysk świadomości – gdzieś w połowie „Mladic” wiemy już, że tkwimy w przeszłości, grzęźniemy w błocie razem z garstką odklejonych od czasu muzyków. „Allelujah!...” próbuje egzorcyzmować naszą teraźniejszość, żerując na tęsknocie do obszarów objętych urokiem nostalgii pragnie wrzucić nas w minione czasy świetności, niczym pod przysłowiową spódnicę matki. Ale te chwyty zawodzą. To stek bzdur – „Mladic” jest ponurym żartem, zjawą progresywnego, skostniałego rocka.
Efrim stwierdził ostatnio, że kompozycje GY!BE wychodzą od desperacji, rozpaczy, by na końcu wskazać nam niebo. Stwierdzenie ładnie pasuje do „F#A#(Infinity)”, „Lift Your Skinny Fists…”, lecz niestety nie do „Allelujah!...” – album odsłania swe prawdy, lecz my widzimy, że odziany jest w szaty fałszywego proroka. „Mladic”, „We Drift…” i dwie drone’owe kompozycje najzwyczajniej w świecie nie biorą w posiadanie naszych zmysłów. To nie muzyka, którą chciałoby się ukryć bezpiecznie w piwnicy przed wzrokiem mas, przed rozpoznawalnością, fermentem psującym aurę. Właściwy przypadek tej płyty to aura wtórnego stylu w dobie post-rockowej reprodukcji. „Allelujah!...” i do tyłu.
Ach, prawie bym zapomniał: cały ten tekst napisał Murray Ostrill, figura uniwersalna wyrażająca nostalgię za minionym. Godspeed You! Black Emperor – they don’t sleep on the beach anymore.
Komentarze
[28 sierpnia 2018]
[6 listopada 2012]
[6 listopada 2012]
@ gybie: zupełnie nie miałem na myśli Pitchforka, raczej właśnie psychofanów pokroju niżej podpisanego turasa, jak to przedstawił niżej.
@ turas: też mnie zastanawia ta przepaść, ja bardzo lubię "Yanqui" i dałbym wiele wyżej niż Pitchfork. To nieumiejętne ucięcie końcówki drugiego drona jak w soczewce skupia nieumiejętność pracy zespołu w tej estetyce, co dziwi, bo środkowe partie na F#A#Infinity też możnaby pod drone podpiąć a prezentowały się o niebo lepiej - pewnie ze względu na osadzenie w dopracowanych strukturach większych całości.
[3 listopada 2012]
Przy okazji taka ciekawostka - na koncertach grają już jakiś zupełnie nowy numer, nazywa się "Behemoth" i trwa 45 minut. Póki co jeszcze nie olśniewa, muszą nad nim popracować, ale początek i koniec to, jak to kiedyś ktoś napisał, typowy "Godspeed szczytujący". Pewnie ukaże się na kolejnej płycie, za jakieś 4 lata. Do odsłuchania tutaj: http://www.youtube.com/watch?v=XT9wQ0aStIM
[2 listopada 2012]
[2 listopada 2012]
PS 5 u was 9 u nich - dla mnie solidna 7