Ocena: 6

High on Fire

De Vermis Mysteriis

Okładka High on Fire - De Vermis Mysteriis

[E1; 3 kwietnia 2012]

Słuchanie kolejnych płyt High on Fire to dla mnie coś w rodzaju podróży do przeszłości. Nie tylko jest to wycieczka do czasów głębokiego dzieciństwa, kiedy z wypiekami na twarzy czytało się opowiadania Roberta E. Howarda czy też H.P. Lovecrafta, ale również podróż wehikułem wyobraźni w zamierzchłe dzieje rodzaju ludzkiego, powiedzmy od początku epoki kamienia, gdzieś do końca okresu lateńskiego, no dobra – niech Wam będzie – od biedy sięga do czasów wędrówek ludów. Tego typu muzyka konserwuje w umyśle mitologiczne sceny, rzuca słuchacza w wypełnione bitewnym zgiełkiem monumentalne wąwozy, pcha w zielone piekło dżungli, sypie po oczach pustynnym piaskiem, buduje wizje olbrzymich świątyń, megalitycznych grobowców, prastarych obrzędów – innymi słowy jest na wskroś epicka. Odpalamy dowolną płytę HoF i lądujemy na jednym z obrazów Franka Frazetty. Teraz pytanie zasadnicze: czy ten zakuty w zbroję heros, miażdżący młotem czaszki swoich wrogów, to my, czy może to High on Fire przebrani za Deathdealera rozwalają nasz czerep?

Co do wspomnianego uprzednio Lovecrafta, to jego nazwisko pojawiło się w tej wyliczance nieprzypadkowo. Tytułowy „De Vermis Mysteriis” to grimuar wymyślony przez młodszego o prawie 30 lat, przyjaciela po piórze Samotnika z Providence, Roberta Blocha (nota bene autora „Psychozy”, sfilmowanej później przez Hitchcocka). Owa księga magiczna, była też parokrotnie wspominana na kartach powieści i opowiadań samego Lovecrafta, skąd, jak wiadomo, wiedzie prosta droga do popkulturowego awansu, przynajmniej w świecie muzyki metalowej. „De Vermis Mysteriis” stał się więc doskonałą inspiracją dla trójki Kalifornijczyków, których surowe dźwięki doskonale nadają się do snucia historii zaprawionych dużą dawką niesamowitości.

Skoro już o dźwiękach mowa, to niektórych zapewne ucieszy fakt, że najnowszy krążek HoF wyszedł spod ręki znanego z Converge Kurta Ballou, który przywrócił zespołowi charakterystyczne, „neolityczne” brzmienie – mniej więcej takie, jakim mogliśmy cieszyć nasze uszy za czasów „Sorrounded by Thieves” czy „Blessed Black Wings”. W efekcie muzyka zespołu straciła odrobinę psychodelicznych wibracji (które przecież nigdy nie były sednem tej twórczości), za to odzyskała swój pierwotny wigor. Niczym przywołany zaklęciami prastary demon, ponownie odzywają się echa nieśmiertelnego Celtic Frost, zaś w szybszych partiach obyty z zapachem benzyny nos wywęszy wyraźną nutę Motörhead. Tradycyjnie, nie brak też sabbathowych wibracji, z tym, że przefiltrowanych i zniekształconych przez chropowaty sound bliższy innej znanej kapeli Mike Pike’a, a mianowicie Sleep.

Szósty studyjny krążek High on Fire ukazuje nam zespół w pełni sił twórczych. Malkontenci mogą narzekać, że nie ma tu bezwzględnych ciosów, jak „Hung, Drawn and Quartered” z dwójki, czy „Brother in the Wind” z trójki, ale niekoniecznie będą mieli rację, bo już przy pierwszym odsłuchu łapie się mocarny groove na przykład takiego „Fertile Green”, czy „Madness of an Architect”, nie mówiąc już o kulminacyjnym momencie płyty, jakim jest epicki „King of Days”. Wprawdzie odkąd w zeszłym roku ukazał się rewelacyjny debiut Red Fang ciśnienie na twórczość High on Fire znacznie mi opadło, to jednak tym albumem ekipa Pike’a odrobiła nieco straty i podniosła swoje notowania.

Paweł Jagiełło (10 maja 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także