Tede
Mefistotedes
[Wielkie Joł; 22 marca 2012]
Wiele można Granieckiemu zarzucać, ale na pewno nie to, że stoi w miejscu. Przynajmniej biorąc pod uwagę estetykę całych albumów. „Mefistotedes” jest oparty na szczególnie wyrazistym koncepcie, który w pewnym stopniu katalizuje – raczej niezmienne – tematy tekstów oraz technikę rapowania Tedego. W momencie, kiedy na celebrytę w tym kraju kreuje się lidera black metalowej kapeli, jego wszechobecne bragga o tym, że zawsze był najlepszy w całej grze zostało tu ulokowane w iście demonicznym sztafażu. Bohater tłumaczy więc swoją wyjątkowość poprzez przedstawianie siebie jako upadłego anioła o nadludzkich umiejętnościach. Zabieg cokolwiek ryzykowny, ale trzeba przyznać, że wraz z całą resztą elementów płyty podporządkowanej tej *piekielnej* dominancie ideologiczno-stylistycznej składa się to na przekonującą, spójną całość. Czy dobrą jakościowo?
Zdawałoby się, że wspomniany pomysł na album będzie dobrym pretekstem do powszechnej dziś w polskim rapie ucieczki od truskulowej produkcji, ale Sir Michu nie postawił tu na jakieś wyjątkowo radykalne kroki. Może to i dobrze, że zamiast uk-funky dubstepów Pezeta-Polaka (mimo wszystko czekam), zakurzonego d’n’b Mesa, nadętego elektro Sokoła-Starosty, sypialniano-niepokojącego (?) Drake’a Venoma czy (wciąż jeszcze) złowrogiej ascezy spod znaku Odd Future (choć demonicznie przetworzonego głosu dopowiadającego kwestie Jacka więcej tu niż na „Goblinie”, hehe), bitmejker dostarcza głównie dosyć tradycyjny południowy crunk. Wyjście relatywnie bezpieczne, szczególnie, gdy pamiętamy, że pośród wyliczonych wyżej eksperymentów mieliśmy ostatnio równie wiele porażek, co sukcesów. „Mefistotedes” to zatem porządnie wyprodukowany zestaw głośnych, przytłaczających jointów z jak zawsze dobrym w kwestii flow i tekstów Tedeuszem, spośród których wyróżniłbym moje ulubione „Sza sza sza” i parę imprezowych bangerów z bliskowschodnimi melodyjkami („Wkurwiony i bezczelny”, „Ile dasz za lajk”). Oczywiście, jak to u Tedego, trafiamy na sytuacje cokolwiek kuriozalne, choćby zjechany już przez Pawła w Urbanizerze refren „Syna marnotrawnego”. Poza tym, gość kończy płytę jak ostatnio Ten Typ Mes: gimbusową punkrockową próbką, czerstwą nawet w kategoriach żartu („Amerikan Paj Party”). Na szczęście, tak jak u Piotrka, tuż za nią kryje się bonusowy dysk, a właściwie kolejny pełnoprawny album „Odkupienie”. I, cóż, właśnie tej rozpamiętującej stare czasy nawijki na sygnowanych przez samego szefa deszczowo-S.P.O.R.T.-owych bitach słucha się najprzyjemniej. Wobec tego sam już nie wiem kto tu jest bardziej sentymentalnym ziomblem: TDF czy ja.
Komentarze
[22 kwietnia 2012]
[19 kwietnia 2012]
[18 kwietnia 2012]
[18 kwietnia 2012]