Dean Blunt
The Narcissist II
[Self-released; 2012]
Hype na Hype Williams, jeśli ma miejsce, nie otarł się o mnie w żaden sposób – potencjał, który jak myślę tkwił na „One Nation”, w moim odczuciu na tym niedokonaniu się zawiesił, o czym zresztą też się zapominało, jako że album był najzwyczajniej w świecie męczący. W oczekiwaniu na następcę, oczekiwanego „Black Is Beautiful”, który zostanie wydany już pod imiennym szyldem duetu, męska część projektu idzie w inne rejony obskuru, nagrywając takie oto 30-minutowe brzydkie kaczątko, które w pół wyklutej formie można już było słuchać na uboższym o ścieżki wypełniające konkret na CD-R z końcówki 2011 roku – „The Narcissist”. I pozostając w tej prostej metaforze – piękny łabędź z tego wciąż nie wyrasta. Kontakt z „The Narcissist II” wywołuje za to sporo impresji z przeżycia podróży po mrocznych zakamarkach, zarówno duszy, jak i spaczonego schizoidalnym wspomnieniem miasta w godzinach przemocy. A i to osadzone na kanwie damsko-męskiej relacji (kontrast z głosem Ingi Copeland w 25 minucie) w tych samych, podniszczonych wybuchami nienawiści okolicznościach, bo chyba w takich kontekstach te muzyczne ilustracje się lokują.
Pożyczając od Nabokova frazę – „The Narcissist II” to jest taki śmiech w ciemności, bo jakkolwiek z tych repetytywnych pioseneczek pobrzmiewa farsą i nietrzeźwym wyborem, to pozostaje to przecież zarazem udramatyzowane, całkiem zresztą skutecznie budując atmosferę koszmaru. Zaburzenie estetyki, wcale przecież nie oryginalne, jest kluczowe dla tej narracji, dlatego też wydaje się być na miejscu, że quasi gangsterskie depresje po północy krążą od klimatu amatorskiego występu karaoke w opustoszałym lokalu (pierwszy zarys piosenkowy po intro albo 19 minuta), po rzeczywiste wstrząsy umiejętnie wplatane ze scen filmowych. A umiarkowanie charakterystyczna, niska barwa flegmatycznego głosu Blunta sprawdza się w swojej roli śpiewającego storytellera, bo pomaga rozciągnąć wspólny pierwiastek nad tą gamą nastrojów. Sample z kolei Dean dobrał na tyle interesujące, mimo programowej prostoty i hipnotycznej aury zduszonej pod ciężarem dźwięków innego pochodzenia, że historia wydaje się płynąć zupełnie sensownie, oczywiście na swój odkształcony, psychodeliczny sposób. Produkcyjne niedopieszczenie nagrania w połączeniu ze suitową konstrukcją wymuszają porównanie z zeszłoroczną epką hołubionego pana Pink – „Witchhunt Suite for WW II”. Ale jak Rosenberg zmiksował zabytki znane nam już doskonale w surowszych wersjach z wcześniejszych albumów, tak Blunt zabiera nas w samplową, narcystyczną miniodyseję.
Jakie ingredienty się na ten nieprzyjazny mixtape składają? Trywialna sprawa – zapętlone, dalekie od wyrafinowanego smaku i nieco karykaturalnie potraktowane pieśni nanoszone na tła i łączone fabularnymi łącznikami formują konkretny koncept w pełnym, lirycznym i muzycznym zakresie. Kłótnie najwyższego kalibru, radiowozy z nakręcającymi się syrenami, których dźwięki rozbijają się o infrastrukturę metropolii, teksty-klisze z romantyczno-egzystencjalnego, pełnego dylematów R'n'B, nie pozostawiają wątpliwości – elementy układanki zazębiają się ściśle, nieustannie wygasając i wtrącając się namolnie, tworząc nieco przepitą w swych wahaniach, ale nurtującą całość, działającą na obszarach słowa mówionego, piosenki różnej maści, muzyki konkretnej czy filmowego soundtracku. Całość w każdym razie bogatą w interpretacje, bo mamy tu uniwersalny main theme filmów detektywistycznych (13 minuta), gitarową podróż w czasie na, nie przymierzając dokładnie, wspomniane już arielowe podobieństwo (gdzieś na 9 minucie), niepokojące wyjścia w stronę kruszenia dystansu (zakłócenia wywołane sygnałem telefonicznym zaraz obok nas na 14:20), czy rozdzierający miejski skowyt przerwany gorzkim aplauzem, by w outrze spuentować inwazyjnym rapem. A ocena powyżej bierze się stąd, że chyba wyszło to lepiej niż się ktokolwiek spodziewał.
„The Narcissist II” to gatunkowo-jakościowa dekonstrukcja na rzecz kolażowej opowieści, która, zważywszy na podjęcie się tematu w formie rzeczywiście podkreślającej nośność takich wycofanych zabiegów w dekadzie ultrasamplingu, nabiera kształtów całkiem epickich. Od kilku już lat – za sprawą choćby korespondujących projektów Pinka, Autre Ne Veut i wszystkich pierwszorzędnie drugorzędnych żonglerów reliktami przeszłości albo celowo nadgryzających się zębem czasu – niektórzy chcą upatrywać w tych ponownych użyciach upragnionego kształtu muzyki ponowoczesnych prób i błędów w odbijaniu siebie w kliszach nostalgii. Sam nie podejmuję się profetyzowania na temat dźwięków przyszłości, ale ta sugestywna wyklejanka w wydaniu „The Narcissist II” mnie przekonuje, i do tej dobrze już skrojonej formy można by tylko wpompować ciut więcej romansu z różnorodnym repertuarem. Więc co, sensowny i kompletny (anty)renesans mówienia o teraźniejszości poprzez do cna wykorzystane odpady czy hochsztaplerski twór o pseudowartości? Chyba tak.