Ocena: 5

Dirty Three

Toward The Low Sun

Okładka Dirty Three - Toward The Low Sun

[Drag City; 21 lutego 2012]

Być może wyznaczam tylko własną perspektywę, a może trafiam w sedno mówiąc, że dzisiejsza oferta Dirty Three pozostaje zapchajdziurą po szczególnie wartych uwagi albumach z lat 90-tych – o ile taki ubytek w ogóle powstał. I to ciekawy przypadek, bo „Toward The Low Sun” wcale nie jest złym albumem, ale to samo można było powiedzieć o poprzednim. Z tą znaczącą różnicą, że delikatne, pogodnie zrezygnowane „Cinder” następowało po niekoniecznej już, co prawda, pozycji w dyskografii tria z Melbourne, ale jeszcze w regularnym cyklu wydawniczym, nie wybijając z rytmu i jakby wieńcząc przygody popową łagodnością. A co nam pozostaje po siedmiu latach posuchy w temacie, nie licząc średnio angażujących kolaboracji Ellisa z Cavem przy kompozycjach do ścieżek dźwiękowych? Chyba garść wyblakłych wspomnień, a i to pomimo próby rozbudzenia pasji, która wcale nie kończy się niepowodzeniem – Ellis, Turner i White wciąż brzmią jak pełne paradoksów organizmy muzyczne, jednocześnie przekrzykujące się i sprawiające wrażenie specyficznej symbiozy. Te biologiczne zapędy w deskrypcji tego „czucia” też pozostają jakoś na miejscu, bo wciąż jest to kłębek nerwów z niechlujną przypadkowością akordów i wycieczek rytmicznych, podkreślających szczerość improwizacji płynącej z ich emocji i tańczącej na naszych.

„Toward The Low Sun” całkiem umiejętnie swata ze sobą energiczniejsze jamy w awangardowym duchu („Furnace Skies”) z tą wypaloną głęboko w skrzypcach Warrena melancholią („Rising Below”), ale nie oszukujmy się – innowacje w brzmieniu Dirty Three pozostawały na ogół kwestią kosmetyczną i nie będziemy sobie wmawiali rewolucji. Jasne, mamy zdecydowanie więcej klawiszy jak i instrumentów w ogóle (w rzeczywiście pięknym „Ashen Snow”), bogatsza jest oferta perkusyjna („Sometimes I Forget You've Gone”). Mimo to, trzeba uczciwie przyznać, że po siedmiu latach absencji serwują nam prawie to samo danie, które – wciąż dobrze smakuje. Więc o co chodzi? Ano o to, że ekipa wraca z albumem bardzo swoim, ale znów o klasę słabszym, że słuchając „Toward the Low Sun” wracamy do „Ocean Songs” czy „Horse Stories” (żywcem wykrojone stąd „That Was Was”). Że wtórność, jakkolwiek niekoniecznie musi być wadą, zawsze realizuje się w tej niezamierzonej funkcji odsyłacza, ale tutaj wręcz się do niej ogranicza. I wreszcie kluczowe „ale” – że coś uleciało, że nie łapią już za serce. A co to dla Dirty Three oznacza, nietrudno się domyśleć.

Karol Paczkowski (19 marca 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
karol p
[20 marca 2012]
@zenon gie - pisałem o brzmieniu jako takim, nie samych kompozycjach. pewna przestrzeń estetyczna została przez trio wytyczona już dawno i moim zdaniem nie ma od niej odchyłów, których nie można by było przewidzieć, które mieszczą się pod szyldem Dirty Three praktycznie bez zakłóceń ich odbioru z albumu na album ("Sad & Dangerous" i s/t rzeczywiście są obok, ale reszta zawsze miała tę podobną kolorystykę). i to też powiedzmy od 2000 roku, czego mój skrót myślowy nie objął. ale faktycznie - "kosmetyczny" to raczej nie jest najlepsze słowo.
Gość: zenon gie
[20 marca 2012]
Że \'innowacje\' między płytami Dirty Three były \'kosmetyczne\'? To ciekawe, bo takie \'Sad & Dangerous\' z \'Ocean Songs\' czy \'Cinder\' łączy głównie to, że powstały z wykorzystaniem tego samego instrumentarium, bo kompozycyjnie to dość istotne różnice zauważam.
Gość: marek js
[20 marca 2012]
zamiast bawić się w strzelanie do nieruchomych celów (Dirty Three jest naprawdę średnim zespołem) polecam zapoznanie się ze wcześniejszym dorobkiem Micka Harrisa - w zeszłym roku na Load wyszło wznowienie Fungus Brains.
Gość: miłosz c
[19 marca 2012]
pewnie racja, ale z jakiegoś powodu "toward the low sun" podoba mi się bardziej niż jakakolwiek wcześniejsza płyta dirty three. nie wiem czemu i jakoś nie chce mi się nad tym zastanawiać. dziękuję za uwagę

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także