Earth
Angels Of Darkness, Demons Of Light II
[Southern Lord Records; 22 lutego 2012]
Można podejrzliwie patrzeć na kapelę, wydającą zaraz po sobie dwa bliźniacze albumy, oparte na tym samym koncepcie, wypełnione po brzegi ciągnącym się, podejrzanie rozwlekłym materiałem. Przypuszczam więc, że znajdą się wśród słuchaczy zwolennicy teorii, iż Earth nie ma już za wiele do powiedzenia i braki w inwencji ukrywa pod przesadnie wielkim pledem dźwiękowym utkanym z dobrze znanych motywów. Trzeba bowiem wiedzieć, że nowy album ekipy Dylana Carlsona nie przynosi właściwie żadnych zmian w stosunku do swojego poprzednika, co zresztą jest całkiem zrozumiałe, skoro oba powstały w krótkim odstępie czasu, w tym samym składzie i w podobnych okolicznościach. Pojawiła się nawet propozycja, żeby wypuścić je w tym samym roku, ale nie pozwalał na to plan wydawniczy Southern Lord Records. W każdym razie mamy tu do czynienia z wątkami, które dominowały na poprzednim krążku, a które zespół nieustannie rozwijał od czasu przełomowego „Hex: Or Printing In The Infernal Method”.
„Angels Of Darkness, Demons Of Light II” jest zapewne mniej spektakularnym albumem w porównaniu do swojego starszego o kilka miesięcy brata, co nie znaczy, że niegodnym uwagi. Przede wszystkim znaczna część materiału powstała w wyniku swobodnej improwizacji – kolektywnego jamowania, w trakcie którego członkowie zespołu po postu wczuwali się w jakiś konkretny motyw i rozwijali go przez dłuższy czas, pozwalając sobie nawzajem dojść do słowa, tak, by każdy instrument zdołał w pełni zaistnieć w stworzonej przestrzeni dźwiękowej. Ten sposób tworzenia może uwydatniać jakąś szczególną chemię łączącą muzyków i rzeczywiście w tym przypadku jest ona słyszalna, zwłaszcza w tak świetnych utworach, jak „A Multiplicity Of Doors”. Fakt, że oba albumy tworzą spójną całość, nie oznacza, że muzycy przez cały czas nagrywają tę samą piosenkę. Tym razem nieco wyraźniejsze są wpływy takich muzycznych fascynacji Carlsona, jak brytyjski folk-rock lat 60. reprezentowany przez Pentangle czy Fairport Convention. W preriowe pejzaże, leniwie odmalowywane kolejno wybrzmiewającymi dźwiękami, wkrada się psychodeliczny vibe (zwłaszcza w „His Teeth Old Brightly Shine” i „The Rakehell”). Za sprawą oszczędnych środków ekspresji Carlson i spółka kreślą nostalgiczne wizje wędrujących przez pustkowia pionierów i jednocześnie odchodzącej w przeszłość kultury rdzennych mieszkańców tych ziem.
Chyba nie ma większego sensu narzekanie na kolejną porcję dobrej muzyki. Owszem, dla niektórych idea nagrania dwóch podobnie pomyślanych płyt może ocierać się o jakiś niezdrowy monumentalizm (w sensie rozmiaru, bo przecież nie formy). Trudno jednak nie pochylić się przed dostojeństwem tej muzyki i jej zupełnie niewymuszonym charakterem. Z jednej strony wyczuwa się swoistą epickość, z drugiej jest miejsce na luz i niewiarygodną dawkę ciepła - zwyczajny dialog zgranych muzyków. Kto polubił część pierwszą tej sagi, nie powinien marudzić przy drugiej.
Komentarze
[23 marca 2012]
[23 marca 2012]