The Speed Of Sound In Seawater
Underwater Tell Each Other Secrets
[Bandcamp; 27 kwietnia 2011]
Załączył mi się ostatnio jakiś dziwny sentyment do gitar. W 2011 z dzieciackim uśmiechem na ryju zarzynałem słuch na „Hoax”, zacząłem grać „rock najwyższej próby” w piwnicy z chłopakami, a za rozczarowanie roku uznałem... siebie, zbyt zmęczonego by dotrzeć na Off-Festivalowy koncert Polvo. Kto wie, może wyrasta to z potrzeby tego „prawdziwego” hipsterstwa, no bo przecież kto jeszcze słucha rocka? Poza naszymi starymi, oczywiście.
Pod koniec roku trafiłem na tę EP-kę i spoko: chłopaki wycinają sobie to swoje małe matematyczne emo, gitarzyści pokradli efekty We Versus The Shark (choć nie wszystkie, o czym zaraz), a wokalista jest po chłopięcu przegięty, adekwatnie do gatunku zresztą. Ale zaraz, co oni tam odjebują! Po paru przesłuchaniach skapnąłem się, że ja przecież nie słucham żadnego math-ROCKA czy post-punku, tylko jakieś urban bossa novy. The Speed Of Sound In Seawater prawie dokumentnie unikają przesteru i choć pewnie nie powinienem, to chciałbym myśleć o nich jako o nowoczesnym jazzbandzie. Takim ze śpiewakiem. No bo kto powiedział, że w dziedzinie uwokalnionego jazzu możemy dziś liczyć tylko na smęty dla czterdziestolatków w manierze Diany Krall?
Plecionki gitarkowe (bo przecież w takich wypadkach to właśnie „gitarki” grają, a nie jakieś GITARY wielkie, cepeliczne, czerwone) z samych ósemek jakby ułożone, bez wytchnienia, bezpauzowo (a jak już pauzowo, to z tą pauzą jak diabli zaznaczoną, ostrym takim podcięciem, w punkt!) brzmią trochę, jakby sobie panowie byle jak po skali skakali, ale przecież to są NAPISANE riffy (riffiki?). I to napisane z głową. Basista nie pozostaje w tyle, to unisono grając, to wypunktowując co istotniejsze nutki wspomnianych motywików, albo po prostu tworząc własne postrzelone linie, zaś bębniarz się nie przejmuje i uderza z boku, jak chce, bo przecież kuma jazz i drum’n’bass. Słucham tego wszystkiego i tylko przypominam sobie, co tam Fripp wywijał pod Belewem w „Frame By Frame”, albo jak niemal każdy z gówniarskich (ale też revolverowych do cna) wersów na „El Producto” pointowany był kawalkadą matematycznych pocisków z wiosła. No i właśnie, szaleństwa swoją drogą, ale to jest też EP-ka z piosenkami. Trzymając się wcześniejszej analogii, dostajemy tu wprawdzie jazz z gatunku tych „kopniętych”, a melodie wciąż pozostają ładne.
TSOSIS wydają się świetnie zgranym bandem; wszystkie elementy, mimo że potencjalnie tak luźno traktowane, doskonale do siebie pasują. Aranż w skupieniu jakby śledzi songwriterski szkielet, czy tam na odwrót, cokolwiek. No i smaczki. Chórek w środku „Hot And Bothered By Space” jawi się wspomnieniem garażowych korzeni, a także (choć może to tylko ja) kojarzy się dziwnie swojsko. Przerwa między dwoma pierwszymi numerami sprawia właściwie wrażenie jakieś przerwy w środku dłuższej suity, gdzie tempo przysiada tylko na moment, jako że za chwilę jesteśmy niesieni kolejnym sinusoidalnym loopem. W „Delmar Fisheries”, po paru krzykliwych wyładowaniach zespołowych gardeł, na dalszym planie zaczaja się dobrze schowana marimba. „The Huge Wheel” kusi ekspresowymi gitarkowymi wspinaczkami po skali (swoją drogą, pamiętacie żeby ktoś stosował takie wycieczki tak ekstremalnie, jak Sandro Perri w niedawnym „Wolfman”?), by zakończyć emo-hymniczną repetycją rybki (hehe) not the biggest fan of change. Brzmi to paradoksalnie, ale mam ochotę nazwać to „fajnym patosem”. I taka właśnie jest ta ekipa. Ostatni utwór na trackliście, „Or So He Sphinx”, zaczyna się jak ballada, ale wkrótce dają o sobie w nim znać wszystkie czynniki składające się na standard kawałków TSOSITS. Żeby tylko nie okazało się to, w większej skali, prorocze dla albumu formacji, bo, o ile „Underwater Tell Each Other Secrets” jest fantastycznym, ślicznym i świeżym (tak!) dziełkiem, to jednak jest „dziełkiem” właśnie, pociskiem, który nie daje czasu na nudę. A kiedy ostatnio po świetnym EP nagrał ktoś równie świetne LP? Może wkrótce, na fali sentymentu do gitarek.
Komentarze
[9 lutego 2012]