Ocena: 7

Beyoncé

4

Okładka Beyoncé - 4

[Columbia; 24 czerwca 2011]

Gdy opadnie pył, a ostatni wielcy przemysłu rozrywkowego odejdą na definitywna emeryturę (Cześć, Michael!), okaże się pewnie, że Celine Dion wyprzedziła nas wszystkich – artystów w liczbie sprzedanych biletów na koncerty i krytyków w zdolności kształtowania masowego gustu. Amerykański genealog, William Reitwiesner, dowiódł, że istnieje odległe pokrewieństwo między Celine, Madonną i Camillą Parker Bowles – informował kilka lat temu „Tele tydzień”. Okazało się, że panie mają wspólnych przodków w postaci pary francusko-kanadyjskich osadników z XVII wieku; co ciekawsze, podobno większość żyjącej dziś francusko-kanadyjskiej populacji mogłaby znaleźć obie te postaci gdzieś w historii swojej rodziny, co czyni WSZYSTKICH (figura retoryczna) kuzynami tej „baby śpiewającej na Titanicu”. Nic dziwnego, że i Beyoncé Knowles przyznała się do pokrewieństwa z nią, zanim bloggerzy wywlekli ów fakt na światło dzienne.

Coming-out nastąpił już w 2008 r., kiedy podwójny album „I Am... Sasha Fierce” wyraźnie rozdzielił dwa warianty postaci Knowles: proper-Beyoncé i jej kipiące seksapilem alter-ego, Sashę Fierce. Ballady (wśród nich m.in. kuriozalne „Ave Maria”) znalazły się na dysku Beyoncé, killery reprezentowały stronę Sashy. Tyle, że wtedy tytuł i – podjęta niedługo później – współpraca z Lady Gagą wyraźnie wskazywały, który element osobowości wokalistki dominuje. Konwencja dyskusji została utrzymana: Beyoncé może sobie śpiewać pościelówy, jeśli jednocześnie dostarcza odważnych lirycznie i nowatorskich kompozycyjnie przebojów. Recepcja „Single Ladies”, „Video Phone” i w końcu (ficzeringu w) „Telephone” nie pozostawiały – przynajmniej nie mnie – złudzeń: Beyoncé nie tylko *jest* Sashą Fierce, Beyonce *powinna być* Sashą Fierce.

Trzy lata minęły, niegdysiejsza liderka Destiny’s Child wróciła na swoje, a w kwietniu ukazał się singiel pilotujący jej nowy album. „Run The World (Girls)” stwarzał pozory konsekwentnej ewolucji feministycznych wątków w repertuarze Beyoncé. Dużo bardziej agresywny niż wspomniane już „Single Ladies”, mógł sugerować, że wówczas oczekiwane „4” podrąży hardą estetykę „Video Phone”. Z punktu widzenia konstrukcji „Run The World”, oparte na samplu z „Pon De Floor” Major Lazer, jest być może najodważniejszą rzeczą w katalogu Knowles, dużo bliższą ścieżce dźwiękowej defilady niż klasycznej piosence pop i aż dziw bierze, że ludzie chcą tańczyć do muzyki tak ostentacyjnie niewygodnej. No bo na pewno nie chcieli jej słuchać równie często, co poprzednich singli firmowanych marką Knowles – w porównaniu z #1 „Crazy In Love”, „Single Ladies” czy #4 „Deja Vu” (wszystko to pierwsze single z wcześniejszych albumów Beyoncé), 29. miejsce „Run The World” na liście Billboardu wyglądało na klasyczny flop.

Czy taki a nie inny wybór pierwszego singla był rozmyślnym zwodem, czy decyzją zaniepokojonej wytwórni, trudno jednoznacznie ocenić, w każdym razie, gdy „4” wyciekła na trzy tygodnie przed premierą, okazało się, że dla całości materiału „Run The World” jest reprezentatywne w najmniejszym stopniu. Oto bowiem Beyoncé nie jest już Sashą, nie zanosi sztandaru kobiecych cnót na parkiet, ale rozmyślnie wprowadza go do sypialni wraz z czterema nastrojowymi balladami, które z żelazną konsekwencją otwierają „4” i ustawiają ton odbioru całego albumu. No i nie oszukujmy się, w trzech z tych czterech utworów na poziomie znaczeń mamy do czynienia z liryką miłosno-konfesyjną nieszczególnie wysokich lotów. Tak naprawdę feminizm w wydaniu Knowles zawsze był lekko niejednoznaczny i w zależności od interpretacji, można było wyciągnąć z jej piosenek sprzeczne wnioski. Anna Gacek pisała o „Single Ladies” singielki, obrączki na paluszki, na co Marta Słomka odpowiadała: Od dawna nie przeczytałam bardziej seksistowskiego komentarza. Szkoda, że futurystyczna metafora metalicznej ręki robota, na którą zakłada się obrączkę, nie chciała być przez Annę Gacek zauważona. Rzeczywiście, znacznie łatwiej czytać ten numer poprzez kliszę o potrzebie małżeństwa i tradycyjnej roli kobiety. Nie dość, że kobieta robiąca pop, to jeszcze czarna. Damn, Beyoncé ma naprawdę przechlapane. Tym razem jednak potrzeba interpretacji odpada: w „1 + 1” kobieta zawierza się miłości ukochanego, w „I Care” ukochanemu nie zależy, ale zależy kobiecie, w końcu w „I Miss You” kobieta tęskni, co się w sumie składa na sentymentalny obraz kobiecości podległej. Dopiero na poziomie „Best Thing I Never Had” wkrada się tu ironia, ale przecież „4” nie jest żadnym koncept albumem i stopniowa ewolucja materiału w kierunku ostatniego na płycie „Run The World (Girls)” nie ma wymiaru konsekwentnej opowieści o emancypacji. Wrażenie, które pozostawia „4”, zamyka się więc w parafrazie tytułu albumu z 2008 r.: tym razem piosenkarka oznajmiła „I Am... Beyoncé Knowles”.

Przyznam jednak, że średnio mnie interesuje pozamuzyczny kontekst, w jakim „4” funkcjonuje. Dla odbioru tego albumu wydaje mi się pomocny o tyle, że nieźle koreluje z charakterem samych kompozycji. Te zaś wyraźnie nawiązują do czarnego mainstreamu lat 90.; Knowles na przestrzeni niemal całego „4” z powodzeniem wykorzystuje melodramat, romans, melancholię, a dopatrywanie się w jej bądź co bądź wdzięcznej kreacji kiczu na miarę „Un-break My Heart” byłoby kardynalnym nadużyciem. Zwłaszcza, że cały album udanie łączy te retro wjazdy z bardziej współczesnymi (choć nie-tak-znowu-aktualnymi) brzmieniami. Kto dobrze przyłoży ucho może na przykład w „I Care” usłyszeć Amerie. Cały album zresztą trzyma równy, wysoki poziom kompozycji, a w rubryce influences pojawiają się w zasadzie same chlubne odniesienia (do Jacksona i Wondera w „Love On Top”, electro funku w „Party” czy wspomnianej już Amerie). Zdecydowanym hilightem pozostaje otwierające „1 + 1”, które zaskakuje wyczuciem tradycyjnego southern-soulu i nosi znamiona wokalnej wirtuozerii (nawet jeśli nieco przeszarżowanej). W zasadzie tylko jeden utwór zamiast na błyskotliwych (acz dyskretnych) hookach, opiera się tu na nachalnym epatowaniu „nastrojem” („To taki miłosny dramat”, jak powiedział do swojej towarzyszki dzieciak, siedzący za mną na seansie pierwszej części „Spider-Mana”, ha!). Myślę oczywiście o mdłym „I Was Here” napisanym przez nikogo innego jak Diane Warren, autorkę... „Un-break My Heart” (ale też na przykład „I Don’t Want To Miss A Thing”)

Cały „problem” z „4” nie polega więc na tym, że Beyonce zwolniła, ale że sięgnęła po środki dawno w obrębie parkietowego, czarnego popu niesłyszane. I chyba nigdy wcześniej w karierze nie brzmiała tak bardzo jak Whitney Houston circa „The Preacher’s Wife OST”. Kiedy w połowie „1 + 1” pojawia się płomienna SOLÓWECZKA gitary, przypuszczam, że wielu poptymistów może być lekko zdezorientowanych. To jednak, co niektórych odstrasza, mnie w nowym albumie Knowles pociąga – ta jego rozmyślna dionizyjskość, przesunięcie na pozycję środka („middle of the road”). Muzyka konfekcyjna. Tak jakby zmęczona zwulgaryzowanym popem a.d. 2011, Beyonce deklarowała: „A teraz album, przy którym nie musicie tańczyć, nie musicie nawet sączyć drinków”. Powrót do względnej prostoty i tradycyjnego wymiaru muzyki rozrywkowej stanowi też przewrotną odpowiedź na pytanie zadane wraz z pierwszym promującym go singlem – „Ile jeszcze może znieść format piosenki pop?”. Odpowiada w końcu na przekorną opinię wyrażoną przez Pawła Gajdę w redakcyjnych kuluarach (cytuję z pamięci): „Wszyscy nagle zrobili się strasznie delikutaśni i przeszkadza im inwazyjność”. Najwyraźniej Knowles też przeszkadza, skoro zamiast ścigać się z Brit w przetwarzaniu klubowych eksperymentów czy z Gagą w eksplorowaniu szokowego campu, wybiera – kiczowatą na swój (popowy) sposób – dojrzałość.

Refleksja, wedle której Beyoncé Knowles jest jedną z ostatnich celebrytek w starym stylu, nie jest zresztą szczególnie oryginalna i ma już długą tradycję. W recenzji „I Am... Sasha Fierce” Ryan Dombal pisał o niechęci Knowles do wszechobecności współczesnych gwiazd. W dorosłym r’n’b „4” odbija się już nie tyle niechęć, co próba zajęcia opuszczonego od lat „tronu”, na którym siadały kolejno Barbara Streisand, Whitney Houston czy Celine Dion. Zwłaszcza kariera dwóch pierwszych może stanowić dla Beyoncé coś na kształt blueprintu; myślę tu o statusie piosenkarek, które – koncertując sporadycznie, w prestiżowych salach, wydając nowy materiał raz na kilka lat – stopniowo stawały się „showbiz personalities” bardziej niż artystkami. Z punktu widzenia sztuki taki wybór może oczywiście budzić wątpliwości, natomiast z punktu widzenia ikonografii popkultury jest w pełni zrozumiały. Jeśli zaś chodzi o Celine Dion, od której ten tekst się zaczynał i której ekscesywna i mdła muzyka z hukiem porażki zamknęła szczęśliwie minioną epokę schmaltz-popu (a samą Dion odesłała na etat do Las Vegas), wydaje mi się, że jedynym łącznikiem jest tu postać wszędobylskiej Warren, która wydatnie przyczyniła się do wzrostu popularności Kanadyjki kilkanaście lat temu. Różnica polega na tym, że dla Dion, przeboje od Warren stanowiły szczyty kariery, a dla Beyoncé to zaledwie niepotrzebny i albumowy filler. Ta ostatnia udowadnia, że można dzisiaj nagrywać pop dla przysłowiowej klasy średniej, nie osiadając jednocześnie na mieliźnie kompozycyjnej miernoty. A nadto, „4” pozostawia słuchaczowi jeszcze jeden frapujący trop: od hardego „Run The World (Girls)” się ta płyta w przestrzeni publicznej zaczęła (w kwietniu bieżącego roku), i tym samym numerem kończy się na krążku. Jeśli jest to jakiś prognostyk na przyszłość, to powinniśmy spodziewać się, że Sasha Fierce nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.

Paweł Sajewicz (18 sierpnia 2011)

Oceny

Paweł Sajewicz: 7/10
Piotr Szwed: 7/10
Marta Słomka: 6/10
Kasia Wolanin: 4/10
Średnia z 4 ocen: 6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
kuba a
[19 sierpnia 2011]
Zastanawiam się kto tu ma zaległości i w czym.
Gość: post-hipster
[19 sierpnia 2011]
Srry, ale przy takich zaległościach, jakie macie, recenzowanie albumu Bijonse zakrawa na słaby żart.
Gość: Jan
[19 sierpnia 2011]
Przesłuchałem dwa razy, pierwszy ze sporą nadzieją na dobry pop, drugi sądząc, że zmienie zdanie po rozczarowującym pierwszym przesłuchaniu. Nie zmieniłem, więc chyba nie będę czytał recenzji, która mi powie dlaczego nudna płyta jest dobra.
PS
[18 sierpnia 2011]
No jak tak o tym nie myślę, jak można przeczytać w recenzji, gdzie daję obszerne wytłumaczenie dlaczego.
Gość: nie lubię przeklinać, ale czas
[18 sierpnia 2011]
7? Pojebało Was? To jest najnudniejsza płyta świata.
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także