Ocena: 7

Grum

Heartbeats

Okładka Grum - Heartbeats

[Heartbeats; 17 maja 2010]

I stało się, sam ukręciłem bicz na własną dupę. Album Grum zamówiłem sobie do recenzji już późną wiosną i Bóg jeden wie ile razy wyznaczałem sobie deadline na ten tekst. W końcu nadszedł listopad i zmuszam się do słuchania „Heartbeats” w okresie wielkiej imprezowej stypy, pomiędzy ostatnimi akcentami wakacji a początkiem karnawałowego szaleństwa. No bo przecież odnotować trzeba – debiut szkockiego producenta jest wszak jedną z najlepszych tanecznych pozycji roku.

Człowiek stojący za projektem, Graeme Shepherd, to przede wszystkim eightiesowy erudyta, który mógłby udzielić korków większości revivalistów, od Frankmusik począwszy, na Hurts skończywszy. Szkot penetruje głównie cukierkowo-parkietową stronę dekady, filtrując zaraźliwą melodykę czarnego, funkującego popu przez doświadczenia French Touch. Zależnie od numeru tracka, wskazówka odchyla się to w jedną, to w drugą stronę. I tak na przykład „Cybernetic” – od tytułu począwszy, na charakterystycznych gitarowych samplach kończąc – jest hołdem Shepherda dla Daft Punk, choć niedaleko za nim kroczy „The Really Long One” z puszczeniem oka do pamiętnego zakończenia „Discovery”. W kategorii electro-bangerów całą resztę deklasuje jednak tytułowe „Heartbeats”, balansujące na granicy bonkersowskiego wieśniactwa i geniuszu popowej prostoty. Efekt to trochę takie „Call On Me” it’s OK to like.

Pasek pomiaru jakości przesuwa się jednak w górę głównie podczas momentów piosenkowych, zbudowanych w oparciu o schemat zwrotka-refren. O złotą patelnię pierwszeństwa biją się tu głównie dwie perełki z żeńskimi wokalami – „Can’t Shake This Feeling” mógłby znaleźć się na najlepszych płytach Kylie Minogue albo Ròisin Murphy i byłby wciąż dość oczywistym singlowym wyborem, zaś „Turn It Up” perfekcyjnie imituje dziewczęcy electro-pop ze Stanów z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych (Madonna i jej „Lucky Star” jest tu naturalnym tropem), śmiało intonując swoją własną, oryginalną melodię, która z miejsca brzmi jak zagubiony klasyk. Osłuchanie i sprawność Shepherda potwierdzają się właściwie w każdym kolejnym nagraniu: w „Fashion” bawi się konwencją brytyjskiego new popu spod znaku Heaven 17 czy Human League, w „Power” zgrabnie wplata bity á la hi-NRG, a w końcówce „La Lights” dla żartu zwalnia tempo do poziomu hip-hopowego bitu.

Co minimalnie irytuje, to skłonność Shepherda do żerowania na niskich instynktach publiczności lubującej się w tego rodzaju graniu. Prawie każdy z utworów sięga po ten sam uniwersalny patent: trzyakordowe pasaże rozmarzonych syntezatorów, będące swego rodzaju gwarancją przyjemności. Twórczość Grum wydaje się chwilami tak podręcznikowo poprawna i bezpieczna, jak to możliwe, serwując nam od czasu do czasu tracki po prostu zapominalne. Na szczęście w głowie zostaje dość dobrej muzyki, żeby „Heartbeats” pozostało najfajniejszym, póki co, taneczno-popowym krążkiem roku.

Kuba Ambrożewski (4 listopada 2010)

Oceny

Bartosz Iwanski: 7/10
Paweł Gajda: 7/10
Średnia z 3 ocen: 5,33/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: held
[9 listopada 2010]
po natarganiu i wielokrotnym przesłuchaniu POTWIERDZAM: w pytkę płytka!!!!!
Gość: held
[4 listopada 2010]
targam!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także