Ocena: 5

Of Montreal

False Priest

Okładka Of Montreal - False Priest

[Polyvinyl; 13 października 2010]

Dziesiąty longplay w dorobku kolektywu z Athens to bardziej niż kiedykolwiek ścieżka dźwiękowa na imprezę. Biorąc pod uwagę ich barwną przeszłość, poprzeczka postawiona jest wysoko. Większym od tego problemem okazuje się jednak sprostanie swoim własnym, bardzo wybujałym ambicjom.

Of Montreal nie byliby sobą, gdyby nie wrócili z całym swoim cyrkowym inwentarzem. Skojarzenia z podstawowymi atrybutami koncertowo-wizerunkowymi grupy pojawiają się i tym razem: lateksy, brokaty, piórka, makijaże – słowem, skłonność do przegięcia. O kompatybilnym z tym wszystkim brzmieniu mowa była zaś na długo przed premierą albumu. Frontman formacji, Kevin Barnes, zapowiadał w wywiadach, że większość kawałków będzie very dancy, very funky, i faktycznie, zespół ze sceny zszedł na imprezowy parkiet. Taneczność nie ciągnie za sobą jednak uproszczeń: poza standardowymi instrumentami zespół nie szczędzi sobie zabaw z syntezatorami, pianinem, smyczkami, całą masą efektów. Bawiąc się konwencjami i nie stroniąc od tandety, po raz kolejny nie ułatwiają nam zadania jednoznacznej gatunkowej klasyfikacji. Na łatkę glam-funk, nadaną przez Pitchfork, nie bez wpływu została nieodłączna prince'owska maniera wokalna Barnesa we wszystkich możliwych odsłonach – od półszeptu, przez melorecytacje, aż po teatralne piski. Nie od dziś jednak wiadomo, że co za dużo, to niezdrowo. I tak upakowanie dziesiątek często niespójnych pomysłów i wątków w niecałej godzinie albumu to przedsięwzięcie karkołomne, jak się okazuje, nawet dla takich weteranów, jak Of Montreal. Mnogość odwołań, gier, zapożyczeń, co chwila zaskakująca czymś nowym fuzja kolorów i nastrojów może szybko przytłoczyć.

Do tego w teorii ciekawe featuringi w wykonaniu czarnoskórych koleżanek (i jednocześnie zadeklarowanych fanek grupy), Janelle Monáe i Solange Knowles, w praktyce wypadają dość blado. Występująca w roli lirycznej crazy girl, na codzień tak wyrazista Monáe, przytłoczona rozbudowaną dramaturgią kawałka („Our Riotous Defects”), bądź jej zupełnym brakiem („Enemy Gene”), wypada bardzo bezbarwnie. Nieco lepsze – albo chociaż bardziej zapamiętywalne – okazuje się musicalowe „Sex Karma” z gościnnym udziałem siostry Beyoncé. To jednak wciąż za mało, żeby polecać ten album z czystym sumieniem.

Podobno trzeba jeszcze mieć w sobie chaos, aby móc zrodzić tańczącą gwiazdę, jak to mądrze rzecze niejaki Zaratustra. Zamieszanie panujące na „False Priest” to jednak raczej megalomańskie przekombinowanie, które nie zwiastuje żadnych cudów, prędzej męczy i zniechęca. Z całym sentymentem do czasów, gdy tak jak wszyscy tańczyłam na koncercie na Offie, chłonąc złożoność i barwność zjawiska zwanego Of Montreal, im dłużej słucham „False Priest”, tym bardziej nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jestem poddawana swoistemu testowi na cierpliwość. A wynik będzie niestety negatywny.

Zosia Sucharska (12 października 2010)

Oceny

Krzysiek Kwiatkowski: 6/10
Maciej Lisiecki: 5/10
Średnia z 5 ocen: 5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
PS
[12 października 2010]
Akurat Monae wydaje mi się postacią dość odległą od wyrazistości (co oczywiście nie przeszkadza jej być intrygującą)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także