Ocena: 7

The Essex Green

The Long Goodbye

Okładka The Essex Green - The Long Goodbye

[Merge; 8 kwietnia 2003]

Essex Garden to zespół z Kanady. Czwórka muzyków - dwoje z nich działa równolegle w innej ciekawej formacji: Ladybug Transistor. To ich drugie wydawnictwo płytowe. Ukazuje się w 4 lata po debiucie, który należałoby ocenić dokładnie tak samo.

Stylistyka retro - to kochają, tego słuchają, i to tworzą. Są w tym po prostu świetni. Każdy ma swoich mistrzów - ich mistrzowie to Beatlesi, wcześni Floydzi (okres z Sydem Barretem), The Kinks i Beach Boysi. Bo Essex Garden tworzą proste piosenki - strasznie wpadające w ucho - a zarazem bez ani jednego fałszywego dźwięku. Czasem zdarza się im popsuć jakiś utwór, podając go w psychodeliczny sposób - tak jak The Beatles na "Revolverze". Z tym, że częściej czynili to na płycie numer jeden. "Everything is Green" - taki nosiła tytuł. Celny jak diabli. Po 4 latach wracają z krążkiem "The Long Goodbye". Psychodelia została zepchnięta na dalszy plan. Zostały melodie, których pozazdrościć mogliby im wszyscy wielcy: Lennon gdyby żył, Wilson czy Davies.

Cztery lata - widocznie tyle potrzeba grając jednocześnie w innym zespole, aby stworzyć 12 piosenek, napisać do nich słowa, wymyślić idealne i celne - głównie akustyczne - aranżacje dla tych wszystkich pomysłów, a następnie zrealizować to wszystko w studiu, tak by nie pozostało uczucie niedosytu. Cztery lata - może mniej - a może więcej, trzeba będzie poczekać pewnie na ich nową płytę - ale, przynajmniej jeśli chodzi o mnie, wytrzymam każdy okres oczekiwania. Byle usłyszeć coś równie wyjątkowego jak na "The Long Goodbye".

"By The Sea" urzeka melodią graną przez fortepian i szybko podchwytywaną przez flet. Ta melodia po prostu unosi w powietrze. Gdzieś w drugiej minucie z tej melodyjnej i akustycznej piosenki robi się świetny rockowy utwór, po którego usłyszeniu Ian Anderson być może dojdzie do wniosku, że dalsze istnienie Jethro Tull nie ma racji bytu. Świetnie brzmiąca rockowa gitara - masa pomysłów na riffy i ten cudny flet. Szkoda, że 50 sekund później, po króciutkiej i porywającej solówce piosenka kończy się. O utworze drugim nie ma co zbyt dużo mówić. Świetny gitarowy riff napędza ten utwór - znów bardzo rockowy. Zaskakujące współbrzmienie głosów wokalistów. Wokalistów - bo Essex Garden to jedna z tych grup, która podobnie jak Delgados posiada w swym składzie śpiewającą panią i pana. Pani przypomina głosem na przykład ... Wybierzcie sobie jakiś własny przykład - oczywiście po uprzednim zapoznaniu się z płytą ;). No więc sposób śpiewania w "The Last Great Cassiopia" intryguje. Jest taki perwersyjno-anemiczny. Świetny po prostu. A miało być tak mało do mówienia o utworze drugim. Kompozycja trzecia to wzorzec piosenki. Ciepły klawiszowy motyw. Delikatny śpiew Sashy Bell (Sasha to w tym przypadku imię kobiece) prowadzący przez ładną zwrotkę do cudownie narastającego refrenu. Bliżej do ideału piosenki zbliżyć się nie można. W utworze czwartym wkraczamy w kowbojskie klimaty. Pewnie już uciekacie - więc może zdążycie przeczytać, że to tylko wniosek wysnuty na podstawie rytmiki utworu. Bo gitary brzmią jak wzięte z jakiegoś mrocznego (wiele takich ;) lynchowskiego filmu. Rozedrgane brzmienie - ciemne sprawy. I śpiew. Ostateczny efekt przypomina chociażby Fleetwood Mac. Pewnie już uciekliście ...

Jeśli tak - to głupio z Waszej strony. Bo utwór numer pięć nie brzmi jak Fleetwood Mac. Brzmi zwyczajnie. Znowuż zadziwiająca harmonia pomiędzy muzyką - w tym wypadku tradycyjną i zwyczajną (w przypadku tej płyty czytaj: akustyczną) - a śpiewem. Szóstka to "Julia". Gdyby zaśpiewał to Szczepanik i gdyby zaśpiewał to po polsku, to byłyby kolejne "Kormorany". Ale nie śpiewa tego Szczepanik i efekt jest 1000 razy ciekawszy.

A ponieważ właśnie zdałem sobie sprawę że odkrywam przed Wami kolejne asy z tej 38 minutowej talii, więc kończę. Od utworu siódmego, w który wkradają się - tak wydaje się tylko na początku za sprawą banjo - znowuż kowbojskie klimaty, musicie radzić sobie sami. Warto, bo spadek wrażeń powodowanych muzyką a działających na słuchacza nikomu tutaj nie grozi. No, może zdradzę jeszcze, że ósemka, czyli "Sorry River" brzmi jak odpowiedź na R.E.M.-owe "Find The River". Całość cudnie uzupełniają przewijające się w tle harmonie wokalne - dowód mistrzostwa aranżacyjnego. Kiedy trzeba przepych, kiedy trzeba powściągliwość. Prawdziwy kunszt i rozkosz dla ucha.

Ta płyta powinna znajdować się w torbie każdego dziennikarza i prezentera radiowego. 12 potencjalnych przebojów które uszlachetnią każdą audycję czy playlistę. Ale czy tak się stanie?

PawełKu (21 sierpnia 2003)

Oceny

Średnia z 1 oceny: 8/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: sloxn
[29 października 2013]
z tekstu wynika, że recenzja dotyczy niejakiego Essex Garden (?)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także