Baths
Cerulean
[Anticon; 22 czerwca 2010]
Debiut Baths to płyta, przy słuchaniu której co i rusz napotykały mnie dylematy. Czy te nierówne bębny przeszkadzają? Czy ta naiwność, emocjonalna niedojrzałość muzyki to wada czy zaleta? Czy głos Wisenfelda jest tej muzyce w ogóle potrzebny? Hm, będę szczery, na żadne z tych pytań odpowiedzi nie mam. Ale wiem jedno – „Cerulean” to świetny album. Może niespójny, może zawierający o kilka zbędnych kawałków za dużo, ale pomimo tych wad mamy do czynienia z nader interesującym debiutantem.
Pomysł Baths nie jest nowy, bo w zasadzie większość katalogu wytwórni, która go przygarnęła (Anticon) mniej lub bardziej żeruje na łączeniu w różnych proporcjach i z różnym skutkiem hip-hopowych naleciałości z tzw. indie wrażliwością. „You’re My Excuse To Travel” to w pierwszych taktach w stu procentach WHY? (w kolejnych procenty jedynie lekko idą w dół). Zresztą momentów, które swoje istnienie zawdzięczają artystom związanym z Anticonem jest na „Cerulean” więcej.
Streszczanie muzyki Wisenfelda do silnej inspiracji Anticonem byłoby nie tylko uproszczeniem, ale też i nieprawdą. Baths znalazł furtkę do oryginalności (heh), a jest nią hit ostatnich kilkunastu miesięcy, czyli spokojna przystań chillwave’u. Piosenki często charakteryzuje rozmyta atmosfera, przytłumione dźwięki, przy czym nie tracą na tym nic ze swojej melodyjności, za co chyba kochamy (lub lubimy tylko) chillwave. Popowa wrażliwość nadaje eksperymentom Baths sympatycznego wdzięku, który broni go tam, gdzie nie są one zbyt udane – choćby w „Indoorsy”, gdzie potworna kakofonia nierównej perkusji i shoegaze’owych wokali zostaje zbalansowana miłą dla ucha melodią.
Te legendarne już Bathsowe bębny. Naprawdę nie wiem czemu Wisenfield podjął decyzję, by były one nierówne i czemu w funkcji hi-hatów używa werbli, stóp, czy tomów nawet. Inspiracja rezydentami Low End Theory powinna dać mu wyobrażenie o tym, że bit musi płynąć, co, niestety, na „Cerulean” ma miejsce rzadko.
Czepiam się, bo tak niewiele Baths brakuje do rzucania na kolana. Oczywista genialność „Aminals”, beztroskie zwieńczenie albumu w „Hall”, dojmująca melancholia „Rain Smell”, udana fuzja glitchu i chillwave’u w „Maximalist” – szczytowych momentów na „Cerulean” nie brakuje, szkoda, że ukryte są pomiędzy kompozycjami, które poza interesującym motywem zapętlonym do 4 minut, nie mają do zaoferowania nic.
Zrzucić to można na karb debiutanckiego rozdroża. Czuć, że Baths nie wie, czy pójść w stronę bitowej muzyki, czy w stronę rozmytego popu, podszytego post-hip-hopowymi patentami. Odnoszę wrażenie, że Wisenfeld nie zawsze czuje się dobrze ze swoim głosem i jest świadomy jego limitów. Np. strona wokalna „Lovely Bloodflow” to zagadkowe połączenie Damona Albarna z Eryką Badu, co w tym wypadku komplementem niestety nie jest. Szkoda, bo mamy do czynienia z uroczą piosenką, która traci na niepewności, dodatkowo podkreśloną „...fuck” na początku. Autoironia? Jasne, dobrze, że jest. Źle, że nie podpowiada Wisenfeldowi odpowiedniego kierunku.
Z pewnością mamy do czynienia z talentem. Może zbyt ostro potraktowałem „Cerulean”, ale wynika to jedynie z faktu, że na takim diamencie szkoda tylu rys. Wisenfeld ma dopiero 21 lat, zrozumiałym jest, że niepewnie spogląda na swoje artystyczne wybory. Może ostatni remiks, jaki zrobił dla Shlohmo, wskazuje kierunek jego obecnych działań? Zobaczymy. Na razie mamy do czynienia z utalentowanym producentem i trochę gorszym wykonawcą własnych pomysłów. Tylko tyle i aż tyle, bo „Cerulean” to płyta, o której trudno zapomnieć.
Komentarze
[29 sierpnia 2012]
10/10
[16 stycznia 2011]
[16 stycznia 2011]
[30 grudnia 2010]
[18 października 2010]
[26 lipca 2010]