Ocena: 7

CNC

No Mood

Okładka CNC - No Mood

[DRAW; 16 listopada 2009]

W przeciwieństwie do Pawła Sajewicza, który w zeszłym roku pisał o „Divertimento”, nie jestem w stanie zacytować żadnych hatepostów z forum Porcys, które by się odnosiły do najnowszego dzieła Dejnarowicza. Zresztą, wyjąwszy garść publikacji na Spinnerze i recenzję Marka Falla, brak jest jakichkolwiek odniesień, bo na dobrą sprawę tematu „No Mood” w polskim niezal-światku w ogóle nie ma. Tymczasem, jak doskonale pamiętamy, moment, w którym „Borys poszedł robić poważkę” stał się początkiem histerycznej quasi-debaty na temat rozdźwięku pomiędzy erudycją i umiejętnościami Dejnarowicza, jego kosmicznej megalomanii – tagi „Reich wannabe” na last.fm – ale także granic, do jakich wolno posunąć się twórcy w obronie dzieła, oraz ogólnej kondycji polskiej krytyki muzycznej. Trzeba przyznać, że debiut Dejnarowicza był wydarzeniem, niezależnie od tego, co się myśli o poziomie dyskusji, która wokół niego narosła. Wystarczyło jednak, by sprawca całego zamieszania wrócił do komponowania standardowych piosenek i rozłożył ciężar odpowiedzialności pomiędzy siebie i Piotra Maciejewskiego – którego postać nie ogniskuje na sobie tak skrajnych emocji – a od razu zrobiło się ciszej.

Najśmieszniejsze jest jednak to, że songwriting Dejnarowicza – niezależnie od tego, jakie ma się o nim zdanie – to rzecz tak niepodrabialna i wyrazista, że kontekst konceptualny, w obrębie którego funkcjonuje – czy to jest rock TCIOF, synth-pop Esmi, czy mieszczański lounge „Divertimento” – jest średnio, jeśli w ogóle, istotny, co z kolei sprawia, że tak naprawdę jego debiut to nie jest coś, co by było szczególnie odległe ani od „Lake & Flames”, ani od „No Mood”. No jasne, składową songwritingu jest konstrukcja, a konstrukcyjnie „Divertimento” odznacza się na tle innych dokonań Dejnarowicza diametralnie, niemniej jednak cała ta rozbuchana, miarowo nabudowywana wielowątkowość nie zmienia faktu, że wzruszające pasaże fortepianu i progresje akordów z jego debiutu są ściśle spokrewnione z tymi, które dominowały na „Lake & Flames”. Podobnie rzecz się ma z uporczywym zamiłowaniem do repetycji, wytyczającym charakter „Divertimento” w tym samym stopniu, co zajebistego „Magenta Ants”, które w ciągu siedmiu minut ani na moment nie przełamuje systemu zwrotka/4 x mostek + refren/zwrotka, czy „Xenility”, którego powtarzalność mąci jedynie króciutka zagrywka pianina. A ponieważ na „Divertimento” Dejnarowicz nie zaliczył jakiejś spektakularnej obniżki dyspozycji – główny zarzut w stosunku do jego debiutu jest taki, że oddziałuje na intelekt, nie emocje, nie spełniając tym samym podstawowej funkcji użytkowej muzyki pop – to należałoby uznać, że cała dyskusja od samego początku toczyła się wokół formy, a nie treści. A to by oznaczało, że była równie jałowa, co rozprawy o wyższości rocka nad elektroniką, dajmy na to.

Nie żeby forma nie była w ogóle istotna. W przeciwieństwie do samego Dejnarowicza nie straciłem wiary w piosenkowy format i ponad „Divertimento” stawiam „No Mood” na takiej samej zasadzie, na jakiej wolę „What We Must” od „Kaleidoscopic” i „Illinois” od „BQE” (casus Stevensa jest ciut inny – tu wolta stylistyczna odbiła się na songwritingu). Zwłaszcza, że debiut CNC jest zdecydowanie bardziej zwarty i mięsisty niż solowy Dejnarowicz, co jest konsekwencją właśnie zmiany formatu, ale też wartości, jaką wniósł do tego wydawnictwa Maciejewski. I odwrotnie – tam, gdzie gęstemu brzmieniu Maciejewskiego normalnie brakowałoby treści, jak podczas słabszych momentów „Thirty Heart Attacks A Day”, w sukurs idą melodie Dejnarowicza. Suma tych dwóch odrębnych wartości jest więc dokładnie tym, czego w najlepszym przypadku mogliśmy się po CNC spodziewać – to jest „Lake & Flames” przepuszczone przez brzmienie Drivealone. Nie chce mi się w tym miejscu pisać o tym, że Beach Boys spotykają My Bloody Valentine i bawią się do białego rana, bo już nawet czytelniczki Kotka.pl wiedzą, że termin „shoegaze” i pochodne składają się na zestaw najbardziej startych klisz, z jakich wciąż korzysta się w obrębie polskiego dyskursu muzycznego.

Debiut CNC może się nazywać „No Mood”, ale nie należałoby tego interpretować dosłownie – w przeciwieństwie do tytułu EP-ki King Biscuit Time („No Style”) chociażby – bo to przykład płyty, której klimat jest równie wyrazisty, co jednostajny. Zagęszczają go jeszcze trzy krótkie przerywniki („Plot Device”), których obecności na albumie nie potrafię niczym innym usprawiedliwić i które mimo wszystko sprawiają wrażenie doklejonych nieco na siłę. Niemniej jednak nie mam nic przeciwko podobnym zabiegom, o ile tylko jest to wszystko poparte jakąś treścią, a przecież jest, więc z przyjemnością nabieram się na proste chwyty w rodzaju kobiecego gaworzenia na leniwym openerze, które ustawia odbiór płyty na takiej samej zasadzie, jak tego typu wstawki na „Saturdays=Youth” czy „No Way Down”. O „Magenta Ants” pisałem już, że jest zajebiste, więc wypada mi się tylko ze sobą zgodzić, ale ciekawostką jest podobieństwo do „Cherry Cordial” TCIOF pod względem rozwiązań konstrukcyjnych. Poza tym sandwich, który podczas przedostatniego Maksisingla zmontował Kuba Ambrożewski, wplatając „Magenta Ants” pomiędzy „Unforgettable Season” i „Midnight Runner” Cut Copy, też jest jak najbardziej na rzeczy.

To, czego Ani Stanisławskiej brakuje, by być polską Kylie, to charyzma, co zupełnie nie przeszkadza jej sprawdzić się na „Vegas”, gdzie jej wokal schodzi na drugi plan, podtopiony mięsistym brzmieniem Maciejewskiego. Moment, w którym w zwrotce nakładają się na siebie dwie wokalne ścieżki, zgrabnie odsyła w rejony „Pandory” Cocteau Twins, a poza tym bardzo ładny jest ten sztych klawiszy, który pojawia się na chwilę przed wejściem Stanisławskiej. Jeśli dobrze rozumiem, to jest de facto remake jakiejś znacznie bardziej lajtowej, synth-popowej piosenki, która znalazła się na którymś z dwóch nieoficjalnych mikstejpów CNC, no ale ponieważ nigdy ich nie słyszałem, to dość trudno jest mi to sobie wyobrazić. Natomiast z całego krążka najmniej przekonuje mnie „Xenility”, bo to taka trochę repetycja dla repetycji i nawet coś na kształt zapętlonego westchnięcia, które pojawia się pomiędzy „last” i „breath” i które kojarzy mi się miło z pierwszą sekundą „Napalm Brain/Scatter Brain” Shadowa, nie jest w stanie tego zmienić. To już mimo wszystko jest czyste Drivealone circa „Thirty Heart Attacks A Day”, którego fanem zdecydowanie nie jestem. Co nie zmienia faktu, że w swojej dream-popowej kategorii „No Mood” spełnia większość moich oczekiwań. A że przy okazji Dejnarowicz nie naraził się formą, która by naruszała skostniałe normy estetyczne polskich fanów niezalu, to tym razem autorzy większości postów w wątku „Dejnarowicz solo / DRAW Records” na forum Porcys stracą punkt zaczepienia.

Łukasz Błaszczyk (22 grudnia 2009)

Oceny

Kuba Ambrożewski: 7/10
Maciej Lisiecki: 7/10
Marcin Małecki: 7/10
Mateusz Błaszczyk: 7/10
Łukasz Błaszczyk: 7/10
Bartosz Iwanski: 6/10
Paweł Sajewicz: 5/10
Średnia z 7 ocen: 6,57/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: v
[27 grudnia 2009]
"w Warszawie" - widzialem egzemplarz w empiku w Tarasach, poza tym w innych paru empikach rzekomo jest (sprawdz na tych fajnych ekranach w empiku) Juniorze; jest też kilka w MM na Ostrobramskiej (sam tam jeden kupiłem)
Gość: pure pleasure seeker
[26 grudnia 2009]
na merlinie jest.
Gość: berg
[23 grudnia 2009]
ale widział ktoś tę płytę w sklepie jakimś w Warszawie? bo ja przegrzebałem całą masę i nic.
błaszczyk
[22 grudnia 2009]
oj, no ale ja przecież w ogóle nie o wokalu mówię
Gość: smith
[22 grudnia 2009]
byłem ostatnio na gigu tymona z tranzystorami, i bodajże, kawałek 'goodbye'(wersji płytowej nie znam) zaśpiewał jak borys. albo to borys śpiewa jak tymon. w każdym razie, nie do końca niepodrabialny jest borys.
PS
[22 grudnia 2009]
@oh no bruno
to jest chyba semantyczne nadużycie ;)
Gość: szczur
[22 grudnia 2009]
;)
Gość: oh no bruno
[22 grudnia 2009]
Boże Błaszczyk na screenagers. porcys bis, czas umierać

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także