Lov
Minus szum
[QL Music; 11 września 2009]
Dzisiejszą recenzję sponsoruje słowo „wyobraźnia”. Rzecz działa się kilka lat temu. Pożyczyłem od znajomego kasetę reaktywowanego projektu Kapitan Nemo z albumem – jakżeby inaczej – „Wyobraźnia”. Niestety jedyne, co zostało mi w głowie z tej krótkiej przygody, to ironiczne spojrzenie ojca po tym, jak usłyszał najpierw fragment utworu, a następnie tytuł longplaya. Ale ja nie o tym. Długo by można pisać o wpływie zespołu Coldplay na, ekhm, wyobraźnię (teraz rozumiecie, po co był ten wstęp) przeciętnego pop-rockowego songwritera pierwszej dekady XXI wieku. Ktoś mógłby wynotowywać przez cały dzień nazwy rekordowo miałkich grup w stylu The Fray, które zbiły niemały kapitał na bezideowym, antycharyzmatycznym popie autorów „A Rush Of Blood To The Head”. A już „profesjonalne pop-rockowe granie” w polskim wydaniu kojarzy się ze złem w najczystszej postaci. Przychodzą do głowy wykonawcy w rodzaju Feel (bo kim, jeżeli nie przaśnym wydaniem Chrisa Martina dla kraju, który dał światu disco polo, jest Kupicha), Manchester, Pectus... Jeśli mamy dobry dzień, może to być Marcin Rozynek. Witamy w programie „Hit Generator”.
Podobny show – „Nowa generacja” – stał się początkiem medialnej kariery kwartetu Lov. Dziś grupa ta debiutuje albumem „Minus szum”, którego brzmienie i zawartość objaśnić można w oparciu o pozycje z playlisty dowolnej mainstreamowej stacji w tym kraju. Chris Martin spotyka Roberta Gawlińskiego, „Jeden moment” nawiązuje znajomość z „How To Save A Life”, Radio Zet zawiera pakt o nieagresji z RMF FM. A jednak jest coś, co sprawia, że Lov to nieco wyższa półka niż grupa Manchester. Być może chodzi o minimalnie lepsze teksty. Nie ma tu liryków o oddawaniu się na pierwszej randce czy dziewczynie gangstera i choć okazjonalnie mimowolnie zazgrzytają nam zęby („Kochała Nirvanę lecz Kurt odszedł w dal / On przecież zawsze takie smutne oczy miał”), to jednak Lov nie odstają od standardów beztreściowego pseudoromantyzmu, jaki od lat króluje na falach polskiego eteru. W profesjonalnie dopracowanej książeczce nie znajdziemy czegoś takiego jak przekaz, ale nie znajdziemy też zbyt wielu linijek jednoznacznie tragicznych.
Przed ostatecznym straceniem Lov ratuje jeszcze kilka innych rzeczy. To głos Andrzeja Strzemżalskiego – często bezwiednie ulegający miałkości melodii, ale chwilami wzbijający się ponad krajową szarzyznę. Idolem wokalisty Lov stuprocentowo jest Jeff Buckley – maniera, frazowanie, a nawet timbre zdradzają, że jego znajomość z „Grace” ma swoją długą historię. Tendencja sięga apogeum w anglojęzycznym rodzynku „Waterfall” – osobiście nie pamiętam równie buckleyowskiego utworu, który powstałby na naszej ziemi. Szkoda, że obietnica udanej zwrotki zostaje nieco zaprzepaszczona rozbuchanym, pustawym refrenem.
Trzeba wreszcie stanąć w umiarkowanej obronie kompozycyjnych umiejętności Lov. Piosenki zespołu to bardziej poziom trwoniących dawną reputację Wilków, a nawet odrzutów z późniejszych płyt Edyty Bartosiewicz niż żenującego Manchesteru. Ich problemem nie jest songwriterskie nieudacznictwo, a zachowawczość i... brak wyobraźni. Lov czują się komfortowo w roli sezonowej gwiazdki, która błyśnie na kilku radiowych playlistach i telewizyjnych recitalach zwanych czasem „festiwalami”. Sami z siebie uformowali tę przysłowiową papkę. W efekcie czwarty czy piąty odsłuch „Minus szum” nie sprawia mi specjalnego bólu, ale jednocześnie w momencie oddania tej recenzji do publikacji wiem, że niestety nigdy więcej nie sięgnę po ten album.
Komentarze
[22 września 2009]
Świetna płyta ;)
[21 września 2009]
[20 września 2009]
[19 września 2009]
[19 września 2009]
[16 września 2009]
[9 września 2009]
[8 września 2009]
[8 września 2009]
[8 września 2009]