Ocena: 6

Nurse With Wound

Huffin' Rag Blues

Okładka Nurse With Wound - Huffin' Rag Blues

[Dirter Promotions; 2 czerwca 2008]

Czytam co też o tym sądzą na, jak mu tam, Zachodzie. Nikt nie jest zadowolony. Jedni narzekają, że nie pozostało niemal nic z dzikiej frywolności żonglowania dźwiękami wszelakiej prowieniencji; inni, że zaskakująco przyjemne struktury brudzone są niepotrzebnymi dodatkami. Urwis Stapleton zdołał spłatać figla wszystkim, chociaż 30 lat muzycznej kariery upłynęło mu przecież głównie na zaskakiwaniu. Jest w tym albumie coś urzekającego w całej jego niezdarności bardziej zdecydowanego zaakcentowania tej czy tamtej formuły. Probierzem tolerancji wobec zamierzonej nieporadności może być stosunek szanownego słuchacza do introdukcji. Parodia radiowego słuchowiska, historyjka o ćpającym kominiarzu, kiczowata bajeczka dla wyrośniętych, i dodajmy: niegrzecznych, dzieci musi wywołać uśmiech na twarzy lub wydzielanie endorfin bez zewnętrznych objawów tego procesu, a na pewno chociaż zaintrygować. W innym przypadku znacznie wzrastają szanse rozczarowania zawartością kolejnych dziesięciu cyfrowych ścieżek. Spowodowane jest to dysonansem pomiędzy mocno easylisteningowym charakterem całości, a wciąż unoszącym się nad nim industrialno-darkambientowo-eksperymentalnym duchem, znacznie bardziej charakterystycznym dla dotychczasowych dokonań Nurse with Wound. Brak potrzeby opowiadania się po którejś ze stron ułatwia przyswajanie zawartości „Huffin’ Rag Blues”. Można skoncetrować sie na kontemplowaniu dźwiękowych figli i abstrakcyjnych pomysłów aranżacyjnych w stylu zakończenia „The Funktion of the Hairy Egg” skrótem debaty pomiędzy przedstwicielami „Folwarku Zwierzęcego” i Arki Noego lub zawartego w „Black Teeth” dialogu człowiekia z szatanem, który domaga się odeń opuszczenia autobusu. - WTF? - What’s the difference? O czym to ja... Aha. Można kontemplować wspomniane (i wiele innych) lekko kiwając głową, przytupując nogą, bujając całym ciałem w ekstatycznym oderwaniu od rzeczywistości do bluesowych rytmów, patentów rodem ze smooth jazzu, swingu i całej tej lekkiej, łatwej i przyjemnej – ale nie przekraczającej granicy dobrego smaku - muzyki w stylu Barry’ego Adamsona. Tak brzmiałaby płyta Barry’ego Adamsona, gdyby ten przedawkował THC, MDMA lub jakiś inny kluczyk do zakamarków podświadomości zaklęty w łatwo zapamiętywalny skrót okrutnie skomplikowanej nazwy, wstydliwie wspominanej w podręcznikach medycyny i chemii organicznej. Niezrozumiałe to tabu, bo przecież chodzi tylko o to, żeby było miło. Jest. Delikatne dźwięki wibrafonu, subtelne wokale, dalekie echo bliskowschodnich rytmów nikomu krzywdy zrobić nie mogą. Partie instrumentalne zamknięte są w niezwykle prostych pętlach powtarzanych w nieskończoność niczym mantry, co wprowadza transową aurę w oparach tajemniczości i zostawia po sobie kwaśny posmak psychodelii. Iście lynchowski mariaż romansu i suspensu osiąga apogeum w „Thrill Of Romance...?”, wokół którego koncentruje się magnetyzm tej płyty. Coś idealnego na wspomaganą psychotropami randkę. Albo pielgrzymkę ulicami śpiącego miasta w kierunku Mekki swojego łóżka. „Oczy niebieskie mówią wprost: wczoraj wyjątkowo...” Polubienie tej płyty nie jest związane z koniecznością spożywania substancji psychoaktywnych. Naprawdę.

Mateusz Krawczyk (18 września 2008)

Oceny

Mateusz Krawczyk: 6/10
Katarzyna Walas: 5/10
Średnia z 2 ocen: 5,5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Antyzjusz
[22 stycznia 2011]
Bodajże najdelikatniejsza płyta NWW, idealna na długą podróż.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także