Flying Lotus
Los Angeles
[Warp; 9 czerwca 2008]
Pierwszy strzał Flying Lotus, „1983” z 2006, był średni, i to mogę napisać od razu. W kategorii instrumentalnego hip-hopu Lotus spóźnił się o kilka lat. Tymi swoimi czterominutowcami potrafił nudzić dosyć poważnie, a nieliczne jazzujące elementy, delikatnie mówiąc, nie miały startu do tego, co wyprawiał w tym samym czasie choćby J Dilla. Przełożyło się to zresztą na popularność Stevena. Na szczęście chłopak się nie poddał i teraz, czy to uskrzydlony Warpem, czy po prostu dojrzalszy, wydał na świat coś naprawdę mocnego. Sprawdźcie sobie jeszcze, jaką familią Steven się może pochwalić. Nie można go olać, skoro zuchwale twierdzi, że jego główną inspiracją jest właśnie jego rodzina.
A teraz lećmy szybko bez kolejnych akapitów wodolejstwa. Spróbuję dorównać Stevenowi w walce na konkrety. Płytę zasadniczo można podzielić na dwie części. Pierwsza połowa to kawałki szybkie, najeżone kosmicznymi szumami i fidrygałkami, które przechodząc w błyskawicznym tempie z jednego głośnika do drugiego, powodują w głowie mętlik podobny do tego, jaki za pierwszym razem wywołuje u każdego „Madvillainy”. I o ile Madlib lubował się w motywach z audycji i filmów o superłotrach, o tyle Steven Ellison ma chyba hopla na punkcie brzmień, które kilkanaście lat temu miały udawać futurystyczne. Tak właśnie jest na początku. Potem niezwykle płynnie i świadomie, na wysokości „Melt!”, może ciut wcześniej, cała tkanka (przepraszam) robi się bardziej orientalna. Shalabi Effect meets treść. „Comet Course” to dla odmiany wykapane Four Tet z okresu „Rounds”, a tego nigdy za wiele. Na kilka minut robi się spokojniej, wracają groteskowe odgłosy, których nie powstydziłby się komputer niecnego Golarza Filipa. Umieszczone obok siebie „Riot” i „GNG BNG” serwują nam dwa proste, ale chyba najbardziej nośne motywy pierwszej części płyty. Ta tymczasem powoli dobiega do końca. Zostaje jeszcze „Parisian Goldfish”, atakujące z furią godną reprezentanta Greenpeace, jednego z tych podejrzanych muflonów, co to się w okolicach rynku krakowskiego kręcą. Szybko, z kilkoma świetnie rozlokowanymi warstwami perkusjonaliów i fajoskim syntezatorem kończy się trzeci kandydat do tytułu najmocniejszego zawodnika na płycie. Nadążam, nadążam?
Szumy, szumy, kręcimy gałeczką, zmieniamy stację, jesteśmy w części drugiej. Tu króluje dopisek „feat.” i od razu może napiszę, że dawno nie słyszałem tak urokliwych kawałków z damskimi wokalami. No bo „Testament” przecież! Dobry prezent dla spragnionych nowej płyty Radio Citizen. Ale największy killer czeka na nas na końcu. Pamiętacie „Anywhere Anyone” Dntel? Nie wiem, kim jest Laura Darlington, ale przez nią przeczytacie już tylko jedno zdanie tej recenzji. Szukam jej myspace'a, planuję się oświadczyć.
EDIT (4 Sie 2008, 12:57): No i super, jest zajęta. A z tym gościem nie mam szans, przynajmniej na razie.