Wild Beasts
Limbo, Panto
[Domino Records; 16 czerwca 2008]
Nie oszukujmy się, w dobie powszechnej dominacji internetu w strukturze konsumpcji mediów, mało kto z nas wychodzi poza swoją e-niszę, sięgając po coś zupełnie z innej beczki. Nie mówię o okazjonalnym wyjściu do kina, sporadycznej wizycie w teatrze, bo ten, jak nigdy wcześniej, jest blisko widza, ale o operze. Ostatnim bastionie sztuki wysokiej, dla wielu wciąż pozostającym sacrum, przed którym należy zdjąć czapkę. A wystarczy jedna wizyta by uzmysłowić sobie, że i opera pada ofiarą postępującej „profanacji”, którą można rozumieć jako stopniowe obniżanie piedestału wzniesionego dostojnej Melpomenie. Bo i ona, podobnie jak pozostałe muzy, musi na nowo renegocjować swój status z bezlitosnymi mechanizmami wolnej konkurencji (choć konstrukt, jaki zwykliśmy określać tym mianem ewidentnie wolny nie jest).
Pobocznym procesem zeświecczania sztuki wysokiej jest jej stopniowe przenikanie do sztuki niższej (baroque pop i rozbudowane orkiestracje, „S&M” Metalliki). Od czasu do czasu pojawia się też artysta, któremu udaje się pożenić obie siostry (jestem za legalizacją związków homoseksualnych), bez obaw o jakikolwiek mezalians. Legendarny Klaus Nomi, od którego bezwstydnie zżynał David Bowie, kultowy Billy MacKenzie, który swoim potężnym głosem wpędzał w zakłopotanie większość popowych śpiewaków lat 80., czy bardziej współczesna młodym słuchaczom Joanna Newsom, która koncertuje w najznamienitszych filharmoniach świata, to raptem kilkoro artystów, którym pomimo łatki „awangardowi” udało się przebić do powszechnej świadomości. Czas najwyższy dopisać do tej listy Wild Beasts, wyspiarski kwartet z Kendal po relokacji do nieodległego o dwie godziny drogi Leeds. Choć przyznam szczerze, że szczegół ten wydaje się być niemal nieistotny (ze słynącego czekoladowymi miętówkami Kendal wywodzi się British Sea Power), bo debiutancki album zespołu zarejestrowano w szwedzkim Malmö, a promos labelu wydającego krażek uprzejmie informuje, że „Wild Beasts aren’t concerned with being of the modern or being of the renaissance, being in a scene or being in a place. Their music simply is that of Wild Beasts’… delightful, romantic, magical and timeless”. Pachnie new agem w stylu Harry’ego Pottera. Smakuje na szczęście dużo lepiej.
Singlowy „The Devil's Crayon” jest nieco mylący, bo bardziej przywołuje celtyckie klimaty à la U2 z okresu „The Unforgetable Fire” (praca sekcji rytmicznej plus niski, ewokujący Bono wokal basisty Toma Fleminga) niż jakąkolwiek operę. Otwierający płytę „Vigil for a Fuddy Duddy” (historia skrywanej męskiej homo-skłonności) miesza jeszcze bardziej, bo to czystej wody funk w stylu „Cool Cat” (Queen, album „Hot Space”). Dopiero indeks drugi odsłania prawdziwe oblicze Dzikich Bestii, eksponując w pełni główny atut zespołu, wokalistę Haydena Thorpe’a, który posiada jeden z najbardziej unikatowych i pełnych ekspresji głosów na szerokiej od Sasa do Lasa scenie indie. Dwudziestokilkuletni muzyk, wspomagający kolegów również na gitarze, potrafi w obrębie jednego wersu bez specjalnego wysiłku przejść od przeszywającego falsetu, poprzez czyste staccato, do wściekłego krzyku („She Purred While I GRRRD” i rozprawa z grzechem pożądania puentowana prostym I want she, not matrimony).
Ta swoista nadekspresja, choć imponuje, utrudnia nieco odbiór tekstów, i tak mocno pogmatwanych (bardzo niecodzienne słownictwo, mnogość staroangielskich zwrotów), upstrzonych absurdalnymi metaforami („Please Sir”, take these chips with cheese as an offering of peace), enigmatycznych, jak choćby w śpiewanym przez Fleminga „His Grinning Skull” – nieco baudelaire’owski („Padlina”) liryk miłosny zbudowany wokół mantrycznej partii basu i delikatnej pracy perkusji (w tle słodkie jodłowanie Thorpe’a). No i ta brytyjskość, najbardziej widoczna w „Woebegone Wanderers”, skocznym walczyku piłkarskim i pierwszej linijce jego refrenu I swear by my own cock and balls. Bo czy jest coś ważniejszego od futbolu? Przynajmniej na Wyspach.
Piłkarscy chuligani nauczają, że najważniejsze jest pierwsze pierdolnięcie. Mnie „Limbo, Panto” powaliło na łopatki, choć to płyta tyle eklektyczna (pachnący bossa novą utwór piąty, dyskotekowy – Of Montreal – track dziewiąty) co nierówna, choć mocno musiałbym się już czepiać, by wypunktować mielizny. Wlepiam więc mocną siódemkę, naciągam kalesony, nakładam baletki i idę wychylić szklaneczkę świeżutkiego soku pomarańczowego.