Devendra Banhart
Smokey Rolls Down Thunder Canyon
[XL Recordings; 25 września 2007]
Jak nie stracić swoich największych atutów - naiwności, naturalności, gówniarskiego, sztubackiego uroku, a jednocześnie artystycznie dojrzewać? Jak zachować status pieszczocha mediów, a jednocześnie nie tańczyć pod ich dyktando? W jaki sposób eksperymentować, otwierać się na nowe stylistyki, by jednocześnie nie prysł (jak w przypadku ostatniego CocoRosie), wynikający z brzmienia lo-fi, czar intymnego kontaktu z słuchaczem? Możliwe, że Devendra Banhart w ogóle nie zastanawiał się nad podobnymi pytaniami, albumem „Smokey Rolls Dawn Thunder Canyon” dał jednak na nie kapitalną odpowiedź. Oczywiście teraz łatwo jest pisać, że nagranie piątej już, równej, fascynującej płyty, to w sumie nic wielkiego i że Devendra po prostu „robi swoje”. Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, że artyści charakterystyczni - tzw. „freaki” mają zwykle większe szanse od tzw. „normalsów” na szybkie odejście w muzyczny niebyt. Wyrazisty styl, manieryczność, eksponowanie oryginalnego image’u to elementy, które często zmieniają się w swoją własną parodię. Devendra, startując intrygującym „Oh Me Oh My” miał więc takie same szanse na stanie się tym, kim jest dzisiaj - artystą pięknie dojrzewającym, co na osiągnięcie statusu chwilowej gwiazdeczki miernie odgrzewającej hipisowskie kotlety sojowe.
„Smokey...” można nazwać twórczą kontynuacją „Cripple Crow”, największe wrażenie robi tutaj rozwinięcie, zasygnalizowanych na poprzedniej płycie („Pensando Enti”, Quetate Luna”) wątków latynoskich. Najnowszy album Devendry jest najmniej anglojęzyczny, mniej na nim także (na szczęście) nieco infantylnych kawałków-jednorazówek takich jak „The Beatles” czy „I Feel Just Like A Child”. Więcej za to samby i bossanovy, czarujących spotykaną chyba jedynie u południowców mieszanką smutku i radości, czułości i łagodnej rezygnacji. Po pierwszych trzech piosenkach (kapitalna Samba Vexillographica!) „Smokey…” pewnie szybowało w stronę Banhartowskiego opus magnum, niestety pojawiający się w „Seahorse” natrętnie morrisonowski refren, zdegradował na chwilę Devendrę ze stopnia pułkownika freak-folku do roli piekielnie zdolnego, ale jednak tylko kapitana neo-hippie revivalu. Nie powinien to być jednak powód do rozpaczy - pewna nierówność, wynikająca zresztą z liczby utworów, wpisana jest na stałe w naturę krążków Banharta. Ważne, że płyta, która w środku łapie leciutką zadyszkę, tak od dziesiątego „Rose” (ach to wejście basu!) nadrabia zaległości z nawiązką, rozkładając na łopatki wykorzystaniem gospelowego chóru („Saved”), rasową dubową głębią („Other Woman”) oraz przejmującą melancholią dwóch ostatnich piosenek, przywodzących na myśl pamiętne „Autumn’s Child” z „Rejoicing In The Hands”.
„Smokey Rolls Down The Thunder Canyon” było nagrywane w domu wynajętym niedaleko kalifornijskiego kanionu Topanga. To tam mieszkał i tworzył pionier amerykańskiego folku Wody Guthrie, to tam Neil Young popełnił swoje „After A Gold Rush”. Z miejscem tym związani byli ponadto m.in. Joni Mitchell, Jim Morrison czy Bernie Leadon. Nie można wykluczyć, że za jakiś czas do bogatej historii kanionu Topanga zostanie dopisane kolejne zdanie: „to tam Devendra Banhart nagrał jedną ze swoich najlepszych płyt”.