Interpol
Our Love To Admire
[Capitol; 10 lipca 2007]
Z perspektywy czasu trzeba oddać hołd Interpolowi. W okolicach self-titled EP-ki, jak i długogrającego debiutu fantastycznie reaktywowali Joy Division, ciężką, duszną atmosferę ich muzyki, łącząc ze świeżym, choć mało urozmaiconym songwritingiem. Chęci wystarczyło aż do niezłego „Antics”, na który nowojorczycy wciąż przyszykowali kilka świetnych piosenek. I już, dość, historia dobiegła końca, nowego albumu mogłoby nie być, choć może to fajnie, że Banks zgarnie trochę kasy, a i fanatycy bedą mieli płytę roku. Dziwią mnie jedynie głosy tych, którzy twierdzą, że po Interpolu nie można było wymagać czegoś innego. Jak to? Czy my żyjemy na tych samych światach? Paletę możliwości ilustrują „PDA” i „Specialist”. Pierwszy to rozedrgany, wymiatający post-punk, niesiony klasycznym dziś refrenem. Drugi udowadniał, że Interpol potrafi budować dłuższe, senne, gitarowe utwory epatujące *klimatem*. „Not Even Jail” miał naprawdę piorunujący refren, a „Take You On A Cruise” wystawiał zespołowi świetne świadectwo w kategorii „rozwój kompozycji”. Dziś Interpol jest zupełnie nigdzie.
„Our Love To Admire” przypomina mecz z ligowym przeciętniakiem. Ostatnie minuty, 0:1, dwa strzały na bramkę, a obrońcy co rusz grają z pominięciem pomocników, rzucając wysoką piłkę na aferę. Tak obecnie grają nowojorczycy. Kiedy po kilkudziesięciu sekundach już wiadomo, że nie stanie się kompletnie nic, Interpol wrzuca bębny, przyspiesza tempo i nic. Piłka bez problemu wybita. Tak jest przynajmniej w „No I In Threesome”, „The Heinrich Maneuver” (ostatecznie dobrym), a także w „Pace Is The Trick” (co za wymowny tytuł) i „All Fired Up”. Wszystkie te rozwiązania są dramatycznie toporne, podobnie jak sztuczne rozciąganie utworu w „Wrecking Ball” czy „Lighthouse” (które jednak jest inne niż reszta, co teoretycznie rokuje). „Scale” wygrywa całkiem fajnym podcięciem gitarowym i spokojnie trzyma poziom „Antics”. Znacie tę sytuację z Championship Managera: wszyscy grają na 5-6, jeden, może dwóch na 7, bramkarz rywali na 9 i to on jest graczem spotkania. Te metafory piłkarskie mogą być męczące, ale równie męczący jest ten materiał – pozbawiony życia i pomysłu, tchnący irytującą przeciętnością i groteskowym niekiedy autoplagiatowaniem („Pioneer To The Falls” to już słyszałem pięć lat temu, pierwszy singiel zaś jakieś trzy lata temu).
Na koniec dużo dłuższa refleksja. Nowej płycie Interpol towarzyszy irytujący paradoks, którego zarysy widać w naszej dyskusji na forum. Jestem po stronie Maćka i Kuby, ale bez większej satysfakcji. Tak, „Turn On The Bright Lights” to płyta wybitna, ale z przykrością stwierdzam, że sam Interpol jest zespołem nie tylko gorszym od post-punkowych gigantów końcówki lat 70., ale też masy amerykańskich, dość obojętnych mi bandów kolejnej dekady. Husker Du sa na pewno fantastyczną kapelą, ale zastanówmy się co by było, gdyby nagrywali w tempie Interpolu. Wielkie „Zen Arcade” ukazałoby się stosunkowo wcześnie, bo w 1986, ale już „Warehouse: Songs And Stories” dopiero w 1996, kiedy już dawno byłoby po jabłkach. Zamiast więc przesypiać najlepsze lata Bob Mould i koledzy nagrywali ile wlezie, tak że już w 1992 mógł ukazać się „Copper Blue” grupy Sugar, prawie-klasyk nowej formacji Boba. Patrząc na imponujące serie The Clash, Wire, Talking Heads (1977-1980) nie sposób nie zauważyć, że dla zespołu post-punkowego wykorzystanie swoich pięciu minut do maksimum to najlepsza droga do artystycznego sukcesu.
Interpol (ale i Arcade Fire na przykład, po trochu Modest Mouse, choć to inna bajka) zdecydował się na komercyjnie korzystniejszą metodę. Długie lata oczekiwań na ich nowy album to dobry czas do mobilizowania fanów, do skrojenia odpowiedniej kampanii reklamowej, do odpowiednio długiego eksploatowania piosenek z nowej płyty na przynoszącej krocie trasie koncertowej. Są zespoły, które mogą sobie pozwolić na tak długi odpoczynek do studia – ot przykład Radiohead i Ścianki. Jednak ich każdy kolejny album znacząco, a czasem diametralnie różni się od poprzednika. Z drugiej strony są zespoły, by wymienić choćby Can i Faust, które w obrębie trzech-czterech lat potrafiły w swoich dyskografiach zawrzeć cały kosmos upadających i rodzących się na ich oczach gatunków. Dziś eksperymentalną ścieżką w Szkole Płodności podąża Animal Collective, którego członkowie co roku decydują się na całkiem spory miot i choć nie wszystkie dzieci są okej, to jak mawiają, mądrość ludu zawiera się w przysłowiach i dowcipach o Romach. „Myjemy czy robimy nowe?”, miała pytać Cyganka swojego męża, patrząc na stadko umorusanej dzieciarni. Mam wrażenie, że Interpol o swoją pociechę dba zbyt przesadnie, podaje co rano tran a kuperek szoruje centymentr po centymetrze. To dzisiaj takie popularne: rodzina nuklearna, 2+1, córeczka czy syneczek, oczko w głowie rodziców, w tygodniu tenis, angielski, łyżwy, sryżwy i oto powstaje doskonale sformatowany produkt o idealnym targecie dla radiostacji Indie FM, gwiazda audycji „Po ciemniej stronie mocy”, codziennie o 22:00. Tam teraz znajduje się Interpol, wśród Coldplay i innych dinozaurów juniorów, bo do statusu U2 brakuje im jeszcze kilkunastu lat. Młyny internetu, w przeciwieństwie do Watykanu mielą bardzo szybko i to, co cztery lata temu byłoby interesującym uzupełnieniem debiutu, dziś jest o czterdzieści lat za stare. Interpol obecnie to wypchane zwierzę – obraz śmieszny i przygnębiający. Mają jeszcze szansę na rezurekcję, lecz jak głosi Pismo, Chrystus zmartwychwstał już po trzech dniach, a nowa płyta nowojorczyków to pewnie jakiś 2011 rok. A wtedy już wszyscy będziemy myśleć tylko o Euro.
Komentarze
[9 kwietnia 2016]
Wg mnie debiut byl beznadziejnie slaby i po prostu nudny. Antics to z kolei mistrzostwo swiata w smutnym ale podszytym niepokojaca atmosfera rocku. Trzeci album dorownuje drugiemu ale go nie przebija. Daje 8/10