Of Montreal
Hissing Fauna, Are You The Destroyer?
[Polivinyl; 23 stycznia 2007]
Of Montreal zapomnieli, że nagrali „Satanic Panic In The Attic” i już nie wypada kontynuować wcześniejszego, spokojnego żywota tysiąca pięciuset innych kapel w Ameryce. Wraz z albumem z 2004 wykonali obrót nie o 180 stopni, ale o 1080, każdym piruetem odsadzając dotychczasową dyskografię. „Gay Parade”, uznawane za największe dzieło sprzed „Satanica”, jawi się co najwyżej jako kolejna udana wprawka z lat 60. zespołu spod skrzydeł Elephant 6, które tego typu ćwiczenia uczyniło swoim znakiem rozpoznawczym. Trzy lata temu doszło do raczej nie kopernikańskiego przewrotu i dotychczasowa formuła została znacząco rozszerzona. Barnes powoływał się na Queen („How Lester Lost His Wife”), a „Rapture Rapes The Muses” mogłoby znaleźć się na „Modern Life Is Rubbish”. Wysokich lotów songwriting, bardziej zajmujące aranżacje, wreszcie jakaś podskórna spójność albumu – wszystko plasowało dzieło Of Montreal pośród najlepszych płyt 2004 roku. „Sunlandic Twins” okazało się raczej zaśniedziałym klockiem, z jednym nieogarnialnym wymiataczem, refrenem o największym natężeniu upierdliwości pod słońcem.
Still I only feel alright when the vu’s flashing bombs going off in my head
I want to grab you want to scream at you no icing me down
The party’s crashing us now
Czy można było po takim kroku w tył spodziewać się jeszcze czegoś ciekawego po Barnesie? Z odsieczą przyszła skomplikowana natura związków międzyludzkich, bowiem faktycznie rozpadło się małżeństwo mózgu Of Montreal, Norwegia nie okazała się jednym z najlepszych miejsc na Ziemi, a już na pewno nie gwarantowała wieczności – ani związkowi Barnesa, ani jego formie kompozytorskiej. Szczęśliwie, otrzeźwienie przyszło w odpowiednim momencie i terapeutyczne „Hissing Fauna, Are You The Destroyer?” ujrzało światło dzienne.
Z „Satanic Panic In The Attic” miałem taki problem, że wyrósł między nami wysoki na razie na dwa i pół roku mur i nie wiem czy ta kara się kiedyś skończy. Doceniałem oczywiście i bardzo cieszę się z tych kilku widzeń na płycie, ale nie było między nami nigdy miłości. Nigdy za Tobą nie szalałem, Sataniku, teraz za sprawą Hissinga zza murów tej pluchowatej zimy dostrzegam pierwsze promyki słonecznej wiosny (i jak na zawołanie dziś już trzy stopnie ciepła, a nie jedenaście mrozu, jak to bywało niedawno).
„Hissing” ma te przewagę, że udaje się Of Montreal wszystko zgrabnie połączyć takimi drobnymi trickami. Świetny, rodem z „Mass Romantic” opener płynnie przechodzi w „Sink The Seine” (Revolver?). Tam lekko zaznaczają się drumy, po których prześlizgnięcie konstytuuje „Cato As A Pun”, mój ulubiony chyba w całym zestawie. Zdublowany wokal, w tle dość zluzowane, mocne, świdrujące riffy i smucenie Barnesa. Banalny refren „Heimdalsgate Like A Promethean Curve”. Chwytliwy. Dwunastominutowe „The Past Is A Grotesque Animal” lepsze niż Wilco podrabiające Neu. Bardziej a la Joy Division a la Suicide. Rozstanie Barnesa – things could be different, but they’re not. Typowe Of Montreal w „Bunny Ain’t No Kind of Rider”. Disco-funk „Labyrinthian Pomp”, niczym ostatnie Flaming Lips albo Scissor Sisters. Ze dwa momenty słabsze typu „Gronlandic Edit”. I jeszcze parę równoważników. Trochę krótszych. O takich.
Okej, pora to zakończyć, jakoś podsumować, a w podsumowaniu sięga się zawsze po to co pisało się na początku, prawda to czy nie prawda? Powiedzmy, że wybieramy opcję drugą. Z „obiektywnych” względów nowy album jest równy poprzedniemu. Lecz nazwijmy to kontaktem ja-płyta, nazwijmy tę cienką nić porozumienia subiektywizmem, nazwijmy to siódemką.