Dirty Faces
Get Right With God
[Blah/Jagjaguwar; 21 listopada 2006]
Na wstępie szybka dygresja dla wszystkich, którzy mają w zwyczaju przykładać przesadną uwagę do ocen w kółeczkach. Jeżeli jesteście fanami motoryki MC5, jeżeli uważacie, że od czasu The Stooges nie było na scenie rockowej prawdziwych twardzieli, jeżeli wyznajecie zasadę, że od melodii często ważniejsza jest żywiołowość i agresja a największym pieśniarzem XX wieku był Johnny Thunders, to natychmiast zapomnijcie o tej „piątce” u góry ekranu! Sięgnijcie po płytę Dirty Faces i spróbujcie sami sobie wyrobić zdanie na jej temat. Zapewniam was, że w całej krótkotrwałej historii garage rock revival nie było ani jednego zespołu, który potrafiłby tak sprawnie oddać klimat rock and rolla wczesnych lat siedemdziesiątych. Muzyki powstałej pod wpływem ogromnej ilości alkoholu i narkotyków. Muzyki osiągającej granice wytrzymałości ludzkiego ucha. Żaden wypacykowany Julian Casablancas ani inny Johnny Borrell wam tego nie dadzą. Takich chłoptasi T. Glitter i oszukane rodzeństwo Powers konsumują na śniadanie. Popijając chianti.
Druga płyta Dirty Faces w barwach niewielkiej wytwórni Brah Records jest jednocześnie drugą częścią zapowiadanej przez zespół trylogii. Po „Superamerican”, będącej odpowiednikiem „the State” i przed „Underground Economy”, czyli „the Machine”, przyszedł czas na „the Church” – „Get Right With God”. Jest ostrzej i bardziej energicznie niż poprzednio. W pierwszej chwili można się wręcz poczuć nieco skonfudowanym – czy aby na pewno bałagan w naszych płytach nie sprawił, że do odtwarzacza trafił przypadkiem debiut The Dead Boys? Dopiero nieśmiałe naleciałości różnych podgatunków post-punku, który przecież pojawił się dopiero w latach osiemdziesiątych, sugerują, że możemy jednak mieć do czynienia ze współczesną produkcją. Pierwsze trzy utwory to prawdziwa próba nerwów dla wszystkich fanów współczesnej popkultury. Idę o każde pieniądze, że większość z nich nie dotrwa do „Like A Thief”, choć to jazda na zaledwie sześć i pół minuty. Szaleńczy wokal T. Glittera i jego świdrująca uszy barwa głosu (zwłaszcza w „Sister Redux”) sprawiają, że zaczynamy zastanawiać się, czy na pewno w ślad za wrzaskiem frontmana Dirty Faces z głośników naszego sprzętu nie polecą za chwilę jego rzygowiny. Kto wymięknie przed czwartym kawałkiem, może żałować, bo tenże do spółki ze „Slow Train” to jedne z najciekawszych momentów na płycie, zarówno muzycznie jak i tekstowo. Ślimaczące się, monotonne kompozycje przypominają nam, że rock and roll wyrósł z tradycji bluesowej i klasycznie opiera się na motywach trzy-akordowych. Wśród tych bardziej testosteronowych kompozycji warto wyróżnić agresywne „Push It… (Begin)” oraz zaskakująco ciekawe aranżacyjnie „Punkin Pie”, bardzo wyraźnie zainspirowane The Stooges. Można zresztą znaleźć w sieci relację z jednego z występów Dirty Faces, który rozpoczął się bójką pomiędzy muzykami zaraz po tym, jak wokalista kapeli wyszedł na scenę tak chwiejnym krokiem, że jego pożyteczność tego wieczora spadła praktycznie do zera a jedyną niewyjaśnioną kwestią pozostało to, jak długo wytrzyma zanim puści pawia. Ręka do góry – komu choćby przez chwilę ta sytuacja nie skojarzyła się z grupą Iggy'ego Popa i braci Asheton?
Niby wszystko fajnie i pięknie, ale jest coś, czego Kanadyjczycy mogliby jednak nauczyć się od współczesnych im, bardziej komercyjnych zespołów z Wysp Brytyjskich. Tutaj wracamy do zapomnianej na jakiś czas oceny w kółku. I chyba wszystko jasne, prawda? Zespołowi z Pittsburgha nadal brakuje umiejętności pisania chwytliwych kompozycji. Takie grupy jak choćby Ramones były przecież ubóstwiane nie tylko ze względu na to, że grały ostro i hałaśliwie. To przede wszystkim talent do pisania prostych, lecz niezwykle przebojowych kawałków wpłynął na popularność wczesnego punk rocka, która trwa nieprzerwanie aż do dziś. Dirty Faces częściowo odświeżyli tę wspaniałą dekadę, od której minęło już z okładem trzydzieści lat i za to należy im się ode mnie wielka flaszka gorzały. Ale otworzyć ją będą mogli dopiero wtedy, gdy płyta „Underground Economy” okaże się co najmniej o klasę lepsza od „Get Right With God”.