Ocena: 6

Sufjan Stevens

The Avalanche

Okładka Sufjan Stevens - The Avalanche

[Asthmatic Kitty; 11 lipca 2006]

Cieszę się, że nie recenzuję pełnej, nowej płyty Sufjana Stevensa. I tak mam świadomość, że wystarczająco dużo osób czyta ten wstęp - „Illinois”, płyta roku na screenagers, zrobiła ze Sufjana megagwiazdę i stawia każdego recenzenta w obliczu stwierdzenia „wszystko co napiszesz może być użyte przeciwko tobie”. Kolejna pozycja w jego dyskografii, z pewnością zatytułowana w skrócie nazwą amerykańskiego stanu, będzie sporym wydarzeniem. „Avalanche” wydarzeniem być nie miało. To tylko ciekawostka, chociaż pewnie dla wielu artystów nieosiągalna.

Sufjan Stevens niezbyt potrafi zepsuć piosenkę. Dowodził tego już kilkakrotnie, na płytach tracków było mnóstwo, a zawsze trzymały poziom przynajmniej dobry. Idąc tym tropem (czyli: gotuję tak przepysznie, że zjecie nawet resztki ze stołu), kiedy po wydaniu w zeszłym roku wybitnego „Illinois” Stevensowi zostało trochę materiału, owo „trochę” postanowił dopracować i wydać z podtytułem „dodatki i odrzuty z Illinois”. Ironia chyba celowa i to się chwali, ale trzeba zastanowić się nad kilkoma kwestiami, które czynią Stevensa postacią intrygującą. Po pierwsze, koleś nie dodał po prostu „Avalanche” w formie bonusowej płyty w reedycji, a pozwolił jej zaistnieć samodzielnie. Po drugie, nie nagrał jakiejś jednej głupiej piosenki (prócz tego, że takich pewnie nie nagrywa), dajmy na to o Ohio i nie zmieszał jej z całą resztą, by mieć z głowy kolejny album-wariację nt. stanu w USA. Po trzecie, miał w ogóle czelność i odwagę wydać na światło dzienne resztki – jest w tym z pozoru jakaś niemiła zagrywka. Tylko że te resztki są całkiem zjadliwe (tu można sparafrazować końcówkę recenzji „Michigan”: każdemu życzę takich odrzutów i resztek). Stevens odkrył wszystkie karty i z nonszalancją wykonał w ten sposób gest – pokazuję to, co inni ukrywają, bo jestem pewien, że jest dobre. Nie wiem czy Sufjan wziął pod uwagę istotne ryzyko: to jest jedna sesja nagraniowa, ten sam okres twórczy, znany głos, znane napięcia, znane instrumentarium. To czyni płytę przewidywalną. A czy płyta przewidywalna może być dobra? Chyba jednak może.

Niektóre piosenki, jak choćby „The Mistress...”, świetnie uzupełniłyby chwalebnego poprzednika. Nie ma szans, sorry – kompaktowa płyta audio ma ograniczoną pojemność. To się nawiasem mówiąc Stevensowi zdaje nie podobać (możecie to dopisać do poprzedniego akapitu jako „po czwarte”), w zasadzie tylko raz w karierze pozwolił sobie na nieco krótszy niż 70 minut album. Wracając do płyty, jak na odrzuty mamy tu sporo diamencików: trzy wersje znanego „Chicago”, albo „Dear Mr. Supercomputer”, połączenie unikalnej stevensowskiej radości muzykowania i produkcyjnej śmiałości. To zresztą niejedyny moment, w którym pojawia się elektronika – elektro-szmery przewijają się przez album nie zawsze w idealnych momentach, ale dobrze, że Stevens szuka czegoś innego niż folkowy rock, do jakiego przyzwyczaił. No i jeszcze „Pittsfield” zaśpiewane w duecie z niejaką Rosie Thomas czyli delikatność, delikatność i delikatność (jak piosenka z takim tekstem i oprawą muzyczną może nie brzmieć banalnie i małostkowo – dla mnie zagadka). Na pewno nie ma tu utworów najbardziej zaangażowanych i chwytających (vide „John Wayne Gacy, Jr”), te poszły na pierwszy front w zeszłym roku. Piosenki z „Avalanche” są więcej niż poprawne, ale brakuje im błysku. Fiery Furnaces pokazali, jak można bardzo dobre albumy psuć przesadną długością, Sufjan Stevens odkrył inne zjawisko, też nie do końca pozytywne. Nagrał ze 150 minut świetnych piosenek (kto go wie, może i więcej), wśród których co genialniejsze wydał już rok temu. Teraz przedłuża „Illinois” do niebotycznych długości, przez co owo sacrum, z którym obcowaliśmy, zmienia się w profanum, powszednieje, ogień krzepnie, a blask ciemnieje - dosłownie.

Tu nie ma miejsca ani czasu na miernotę, zawahania twórcze, to solidna firma. Sufjan wie, że nie może dać chwili wytchnienia – żeby zrealizować zaplanowane pięćdziesięciopłytowe dzieło, trzeba być niemal muzycznym bykiem-rozpłodnikiem. I można „Avalanche” rozpatrywać w kategorii smażenia frytek na wczorajszym oleju, a tak ponoć profesjonaliści nie robią. Ok, niewielu jest takich jak Connor Oberst, którzy nagrywają w jednym roku dwie doskonałe płyty i to zróżnicowane stylistycznie. Ale ale – Sufjan Stevens to nie byle kto. Może kiedy podstarzałego Bright Eyes'a ta słynna twórcza depresja zaprowadzi na skraj alkoholizmu, Stevens, rezolutny pięćdziesięciolatek, będzie śpiewać o Maine, Arizonie, o Kolorado. I znowu wyda jakąś płytę bonusową – przecież takie smaczne resztki nie mogą leżeć i się psuć, aye?

Kamil J. Bałuk (1 września 2006)

Oceny

Średnia z 5 ocen: 6,6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także