Hope Of The States
Left
[Sony; 19 czerwca 2006]
Podobno przeceniłem debiut Hope Of The States. Że niby zespół był słaby, a płyta nie dawała rady. Prawda, od tego czasu trochę się zmieniło, a dwa lata kurzu, które na „Lost Riots” spoczęły, umożliwiają zamortyzowanie poglądów. O dziwo, dzisiejsza możliwość szerszego spojrzenia na sprawę udowadnia sporą dozę słuszności ówczesnych osądów. Nie doczekaliśmy się godnego podjęcia wątku przez żaden z brytyjskich zespołów, pewnie dlatego, że obrana przez kapelę stylistyka właściwości stricte komercyjnych nie miała. Ambicjonalny wymiar płyty szybko okrzyknięto jej wadą: okazało się że sześćdziesięciominutowych albumów debiutantom nagrywać nie wypada, na epicki rozmach przyzwala się najwcześniej po trzydziestce, no i w ogóle kto to myślał, żeby pozować na Manics i jednocześnie umieć grać. Niedomagający wokal Sama Herlihy rzekomo ciągnął „Lost Riots” w dół, mało kto zauważył, że jego rola z założenia miała być wyłącznie pomocnicza. Jak na młodziutki zespół, Hope Of The States budowanie napięcia doprowadzili do perfekcji, a wykonanie tegoż zasługuje na adnotację w urzędzie patentowym. O arsenale kapitalnych b-side’ów, które z powodzeniem mogłyby doprowadzić czas trwania „Lost Riots” do 120 minut (tak, tak!), nie będę się rozpisywać. Nawet jeśli ostateczny dobór kompozycji pozostaje w sferze „co by było gdyby”, a stronie B płyty zdarza się prześwitywać niedoświadczeniem, znalezienie bardziej identyfikowalnego albumu w całym UK indie ostatniej pięciolatki może się okazać karkołomne.
Problem w tym, że powyższych sugestii było sporo i Hope Of The States wzięli je sobie do serca. Utwory skrócono o jedną trzecią, orkiestrowe aranżacje zdenominowano do niezbędnego minimum, a Sam zaaplikował sobie wokalną viagrę. W przypadku każdego innego zespołu powtórzenie recepty debiutu należałoby skwitować brakiem pomysłu na rozwój, w kwestii sekstetu z Chichester rozczarowaniem jest odejście od znajomej stylistyki. Hope Of The States brzmią dzisiaj głośniej, po niedociągnięciach wokalnych nie ma śladu, lecz trudno pozbyć się wrażenia, że sześciominutowe formy służyły im lepiej. Otwierające intro funkcjonuje w kategoriach pożegnania z „Lost Riots”, kończąc się zdecydowanie przedwcześnie. Momenty dawnej chwały prezentuje tytułowy „Left”, stanowiąc dowód niesłuszności stłumienia epickich inklinacji. Całkiem spory wydaje się być również „The Good Fight”, gdzie załoga przypomina Pulp z czasów „This Is Hardcore”, z zakończeniem w starym, dobrym stylu, niczym na jednym z b-side’ów do „The Red, The White, The Black, The Blue” (sorry, wiem że mówię do siebie). Szkoda, że pozostałą część płyty przycięto do radia. Czasem zespół gubi się w tak krótkiej formie (dezorientacja w mostku „Bonfires”), innym razem nowy garnitur pasuje jak ulał (naturalna chwytliwość „This Is A Question”). „Left” obniża notowania Hope Of The States, lecz nie do poziomu, z którego nie mogliby się wydobyć. Oby zatrzymano proces uśredniania kapeli do mediany XFM, szkoda by było stracić tak inteligentny zespół.