Ocena: 7

Juana Molina

Son

Okładka Juana Molina - Son

[Domino; 6 czerwca 2006]

Nic bardziej nie męczy niż odpoczynek – mówi stara jak świat i mądra jak sam tegoż stwórca maksyma. Jako że nie da się każdej letniej nocy błogo skończyć pod stołem, by niedomagać skoro świt, sposoby odpoczynku od „wakacyjnego wypoczynku” zawsze są w cenie. Ku uciesze indie-melomanów swoiste panaceum powstało być może w Argentynie wraz z najnowszym dziełkiem rąk panny Juany Moliny. Ten pięćdziesięciominutowy materiał łączący elektroniczne inklinacje spod szyldu Stereolab z akustycznym brzmieniem latynoskich gitar pasuje bowiem do refleksyjnego letniego wieczoru, z dala od imprezowego zgiełku, jak lampka czerwonego wina do kameralnej wieczerzy. I dalibóg, tak samoż smakuje.

Niczym wino dojrzewała zresztą cała kariera Moliny. Od lat przekonywanie argentyńskiej publiczności co do swych artystycznych aspiracji zafermentować musiało jej we łbie i to porządnie. Muzykującą aktorzynę a la Olga Borys piętnowano bowiem śmiechem, śliną i wyzwiskami. Po dwóch przyzwoitych albumach święcących sztampę gwiazdorskich pop projektów, w 2004 roku wraz z albumem „Tres Cosas”, Juana redefiniowała jednak swój status z infantylnej komediantki na wiodącą postać rodzimej sceny niezależnej. Dziś, zwiększając dozę eksperymentu i wzbogacając brzmienie o rdzenne motywy muzyki argentyńskiej, urugwajskiej oraz inklinacje bossa novy, Molina powraca z płytą „Son” już jako światowego formatu artystka z pogranicza indie folku i elektroniki. I choć stawianie jej w jednym szeregu z tuzami pokroju Broadcast, czego dopuściły się tendencyjne zachodnie media, jest oczywistym i nie do końca trafnym nadużyciem, to idealnie obrazuje ono jak Molina zamieszała w światku ze swą wcale nie paradną egzotycznością.

Odruchowe porównania do Bjork z ery post-Homogenicowskiej okazują się być zdecydowanie na miejscu. Fetorkiem gwiazdorstwa na najnowszym albumie Moliny nie czuć. Żadnej pretensjonalnej błyskotliwości, grania pod publiczkę czy lansowania rasowych singli. Jako żywy stoi przeto wokalny sampling z „Medulli”, jej głębia i ekscentryczność, choć i wobec tego Molina jawi się już jako stary wyjadacz. Artystka na tyle dojrzała, by stworzyć gros poważny, emanujący wewnętrznym spokojem jej autorki i stymulujący u słuchacza głębokie introspekcje, album. A nade wszystko za sprawą tej iście komediowo-estradowej maniery posługiwania się dźwiękiem potrafiący słuchacza nie raz nieźle zaskoczyć.

Oto obok ciepłego brzmienia syntezatorów (czasem transmitujących przez siebie etniczne instrumenty dęte tożsamości bliżej nieokreślonej) i sekcji perkusyjnej zrzeszającej spektrum tam-tamów, bębnów i grzechotek indiańskiej modły, kryją się też kaskady nieartykułowanych dźwięków wydawanych paszczą. Sposobu w jaki Juana „multitrackuje” wszelkiej maści westchnienia, egzaltowane mlaśnięcia i piękne w swoim banale lalalala nie powstydziłby się zapewne duet Michaela Stipe’a i Kristin Hersh z Matmos za paletą. Elektronicznej mutacji śpiewanych tonów w kakofonię kocich jęków przyklasnąłby i Brian Eno, a klimatu jaki uzyskała przez wplecenie motywu ćwierkających ptaków próżno szukać na kolejnych płytach „muzyki relaksującej” z kolekcji Gazety Wyborczej.

W efekcie mamy płytę idealną do słuchania letnią nocą z zamkniętymi oczami, mamy artystkę, której nazwisko jednym tchem można już wymieniać jak nie obok Broadcast, to przynajmniej Bethy Orton i innych znanych Pań lubiących swój dojrzały kobiecy pop ubarwić kapką elektroniki, a zważywszy na niewątpliwy sukces płyty i artystyczną stagnację weteranów ze Sterolab, mamy być może przyszły azymut dla Pani Sadier i spółki.

Paweł Anton (29 czerwca 2006)

Oceny

Średnia z 2 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także